Rozmowa z działaczem Komisji Inicjatywy Pracowniczej w zakładach Volkswagen Poznań.
Mikołaj Iwański: W ostatnich miesiącach często słyszymy w mediach, że mamy już w Polsce rynek pracownika. Czy to przekłada się na wasze warunki pracy w podpoznańskich fabrykach Volkswagena?
Marek Duniec, spawacz-zgrzewacz z kilkunastoletnim stażem w VW Poznań: Są w naszej firmie miejsca, gdzie się pracuje lekko i przyjemnie, ale tam nie trafia się raczej z otwartej rekrutacji, bardziej działają znajomości, polecenia itp. Nasze warunki pracy, tzn. większości pracowników, są nie do pozazdroszczenia. Faktycznie jest problem z pozyskaniem nowych pracowników, dlatego żeby zatrzymać młodych, często daje się im lżejszą robotę, a przez to starszych pracowników, takich jak my, obciąża się coraz bardziej. Plan roczny jest coraz wyższy, a zatrudnienie stoi w miejscu. Aby temu sprostać, Volkswagen podkręca prędkość linii montażowej, zwiększając tym samym intensywność naszej pracy do tego stopnia, że na niektórych stanowiskach trzeba truchtać. Młodzi pracownicy chudną w oczach. Rekord to 30 kg w rok. Tymczasem nasze płace niemal stoją w miejscu – po 15 latach mam 3200 netto jako spawacz-zgrzewacz. Gdybym musiał sam wynająć mieszkanie i samodzielnie prowadzić gospodarstwo domowe, to szału nie ma. Co trzy lata wdrażane są nowe warunki zatrudnienia. Dzieje się to w formie negocjacji z największym związkiem zawodowym – trwa to czasem nawet pół roku, zwykle za zamkniętymi drzwiami. Działająca od wielu lat w zakładzie „Solidarność” nigdy nie ujawniała szczegółów swoich żądań – zmieniło się to po powstaniu Komisji Inicjatywy Pracowniczej w zeszłym roku. Negocjacje zwykle zaczynają się jesienią, a o wynikach załoga dowiaduje się przed świętami. To ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze, zarząd zdaje sobie sprawę, że jeżeli załoga będzie niezadowolona, to przed świętami trudniej się jej zebrać i coś zrobić. Po drugie, pod koniec roku wypłacane są też premie świąteczne i nadgodziny, dlatego występuje efekt znieczulenia. Dostajemy wyższe przelewy, dlatego trochę mniej zwraca się uwagę na zmianę podstawy wynagradzania. „Solidarność” i zarząd ogłaszają to jako efekt wspólnych negocjacji i obie strony, wspólnie, ze zdwojonym wysiłkiem zaczynają wmawiać załodze, że podwyżka płac np. o 2,5 proc. to jest coś fantastycznego.
Ile dostaje nowo przyjęty pracownik?
Około 2200 netto – praca w trybie trzyzmianowym, co tydzień inna zmiana, w tym dwie zmiany w sobotę i zmiana nocna w niedzielę traktowana jako nadgodziny. Razem 18 zmian w tygodniu. Naprawdę dużo pracy, która wyniszcza fizycznie i psychicznie. Ten „rynek pracownika” to jakieś absurdalne określenie powtarzane przez dziennikarzy czy przedsiębiorców, my nigdy w życiu nie mieliśmy do czynienia z czymś takim.
Jak wyglądało uzwiązkowienie w zakładzie, zanim powstała wasza komisja?
„Solidarność” według oficjalnych informacji zrzesza około 7 tys. członków. Generalnie Volkswagen ma bardzo skuteczną strategię podporządkowywania sobie związków zawodowych, którą wdraża wszędzie tam, gdzie funkcjonują jego zakłady. Polega ona na zapraszaniu do zakładu wybranych związków, z którymi następnie „bardzo dobrze się współpracuje”. W przemyśle samochodowym jest normą, że istnieją dwie kategorie pracowników – tzw. pracownicy rdzenia, np. zatrudnieni na umowach na czas nieokreślony, na lepszych stanowiskach, majstrowie, funkcyjni na niższych stanowiskach zarządzających, typu liderzy grupy, o których się w miarę dba. Do tego dochodzi biurokracja związkowa, która nie zajmuje się pracą produkcyjną i uzyskuje płace na poziomie menadżerskim. Pracownicy rdzenia są dobrze osadzeni w strukturze związkowej, a sam główny związek jest integralną częścią zakładu. Dlatego praktycznie każdy nowy pracownik podczas procesu rekrutacji dostaje deklarację „Solidarności” do podpisania – to dzięki temu mają tak wielką liczbę członków. Do tego pracownicy pełniący funkcje kierownicze, np. majstrowie osadzeni w strukturach „S”, decydują o przydziale miejsca pracy, nadgodzinach, awansie itp. Tak więc ten związek jest częścią systemu zarządzania fabrykami VW; jeśli skonfliktujesz się z tego typu strukturą, to twoje warunki pracy radykalnie się pogorszą bądź związkowcy zarekomendują cię do zwolnienia. To jest zrozumiałe w kontekście niemieckiej kultury zarządzania w przemyśle, gdzie istnieje jeden związek, bardzo głęboko umocowany w strukturze firmy i trudno przebić jego monopol. Tylko że w tej sytuacji pracownicy nie mają sensownej niezależnej reprezentacji, gdyż związek jest po prostu po to, żeby dbać o interes zarządu.
A kto tworzy tę drugą kategorię pracowników?
W podpoznańskich fabrykach Volkswagena przez pierwsze trzy lata każdy z nas pracuje przez agencję pracy. Jeśli spełnisz warunki, które nie są jasno określone, dostajesz kontrakt bezpośrednio od VW, najpierw na rok, potem trzy lata itd. Generalnie dojście do umowy na czas nieokreślony zajmuje około 8 lat. W każdym roku 20% załogi zatrudnionej bezpośrednio przez Volkswagena zostaje przeszeregowana na stanowisko o wyższej kategorii, w ramach około 11 poziomów obowiązujących pracowników montażu. Oznacza to, że awans średnio przypada raz na 5 lat, czyli statystycznie dojście do najwyższego poziomu wynagrodzenia, jaki może osiągnąć pracownik montażu, zajmuje 55 lat. Robi się to trochę abstrakcyjne, szczególnie że są pracownicy, którzy nawet przez 9 lat nie doświadczyli zmiany zaszeregowania. Zaangażowanie np. w konflikt związkowy czy konflikt pracowniczy poza strukturą głównego związku może zatrzymać twój awans – to pokazuje, jak bardzo dyscyplinująca jest ta wewnętrzna hierarchia misternie skonstruowana przez pracodawcę.
Jakie kryteria decydują o awansie?
Są bardzo nietransparentne. W rzeczywistości decydują o nim subiektywne oceny konkretnych przełożonych i nikt nie ma wątpliwości, że pomaga w tym bardzo wsparcie i rekomendacja oficjalnego związku zawodowego.
Jak w takich warunkach założyliście waszą komisję? Wydaje się to właściwie niemożliwe.
No było ciężko. Już od kilku lat podejmowano próby, które gasły w obliczu stanowczego sprzeciwu „Solidarności”. Jej członkowie np. rozpuszczali plotki, że w takim zakładzie jak nasz może istnieć tylko jeden związek. Na samym początku zapisało się do nas 120 osób, tyle było obecnych na pierwszym spotkaniu. Chwilę później rozdaliśmy ulotki z deklaracjami pod zakładem – zapisało się wtedy 500 osób. Podobno ludzie wówczas wypisywali się z „Solidarności”, ale nie zapisywali się do nas. Powstanie i utrzymanie naszej komisji naprawdę jest sukcesem. Nie jesteśmy takim związkiem, do jakiego są przyzwyczajeni pracownicy Volkswagena, nie mamy biura, nie przybijamy piątek z zarządem, nie pomagamy w karierze, nie dajemy paczek na święta, więc musimy się uwiarygodnić innymi metodami.
Od razu weszliście w konflikt z firmą?
I z „Solidarnością”. W sierpniu zeszłego roku, kiedy powstawała komisja, zwolniono trzy osoby za krytyczne wobec firmy wpisy na Facebooku na prywatnych profilach. „Solidarność” poparła Volkswagena i wypięła się na zwolnionych. Zaskarżyliśmy firmę za bezprawne zwolnienia, zostaliśmy też pozwani przez „S” za treść ulotki, w której napisaliśmy o skorumpowanych związkowcach. Oba procesy jeszcze trwają, ciągną się bardzo długo – w pierwszym przypadku z powodu klasycznej przewlekłości sądów pracy, a w drugim sąd zakwestionował sam pozew, więc członkowie prezydium „Solidarności” złożyli kolejne, tym razem indywidualne pozwy. Do naszej komisji dołączyli też pracownicy DHL-a, którzy obsługują część logistyki VW. To dodatkowe blisko 100 osób; udało się im wywalczyć 8% podwyżki oraz powstrzymali wprowadzenie rocznego okresu rozliczeniowego.
Jaka jest obecnie wasza pozycja w firmie?
Możemy interweniować w pojedynczych sprawach pracowników. To coś, czego bardzo brakowało; od tego tak naprawdę są związki zawodowe. Dużym problemem jest obłożenie pracą. Różnorodny rozkład zmian bardzo utrudnia spotkanie się wszystkich w jednym miejscu o jednej godzinie. Jedyny wolny wieczór bez konieczności porannej pobudki każdy z nas chce przeznaczyć na odpoczynek, a kawałek wolnej niedzieli ludzie chcą spędzić z rodziną, zamiast siedzieć dalej myślami w pracy. Taka organizacja pracy bardzo też sprzyja biurokratyzacji związków. Ci, którzy są na etacie, mogą się spotykać kiedykolwiek i decydować o działaniach komisji, reszcie pracowników trudniej ich rozliczać, bo np. ze względu na pracę nie mogą uczestniczyć w spotkaniach. Tzw. godziny związkowe, które nam przysługują według ustawy, dzielimy między członków prezydium, tak żeby nikt nie miał pełnego etatu związkowego, żeby nie siedział za biurkiem. Kiedy bierzemy dzień wolnego na działalność związkową, to firma często nie organizuje zastępstwa i reszta kolegów musi ciężej pracować z powodu braków kadrowych. Majstrowie wmawiają ludziom, że muszą robić więcej, bo ci z Inicjatywy Pracowniczej bawią się w związek. Ostatecznie sami namawiają nas, żebyśmy wzięli cały etat związkowy i nie pokazywali się na linii, bo wtedy dostaną na stałe nowego pracownika i będą mieli spokój z jakimś związkowcem, którego trudniej sobie podporządkować. Biurokratyzacja związków leży więc w interesie firm.
Jak z perspektywy ostatnich lat oceniacie zmiany w warunkach pracy i wynagrodzenia?
Patrząc długofalowo, można mówić o stałym regresie. Mimo okresowych podwyżek prac wzrastają normy, wymagana jest większa wydajność, wprowadzane są dodatkowe zmiany itp., co realnie oznacza pogorszenie warunków, w jakich pracujemy, a nasze wypłaty rosną bardzo powoli. Po prostu pracodawca kupuje od nas coraz więcej pracy za podobne lub niższe kwoty. Podnosząc te kwestie, bardzo często słyszeliśmy o rozwiązaniach wynikających z tzw. pakietu antykryzysowego, uchwalonego jeszcze przez poprzedni układ polityczny. Dlatego naszym kluczowym celem nie jest sama walka o wyższe płace, ale o zmianę warunków pracy i zmniejszenie obłożenia pracą. Dotychczasowa sytuacja po prostu nie będzie możliwa do wytrzymania bez rujnowania sobie np. życia rodzinnego. Dobrym przykładem jest ostatnia podwyżka, z grudnia 2017 – w mediach słyszeliśmy, że nasze płace wzrosną o 1000 zł – w praktyce oznaczało to początek trzyletniego cyklu, który w sumie miał dać tę kwotę, czyli średnio było to 300 zł brutto na rok, przy jednoczesnym zwiększaniu obciążenia pracą. Mamy w tym momencie duży problem z odebraniem zaległych urlopów; jest wiele wakatów, co skutkuje większym obciążeniem pracowników. Zmiany na rynku pracy, ogólnie rzecz biorąc, są korzystne dla pracowników, płace idą w górę. Natomiast nas przez kolejne trzy lata obowiązuje porozumienie, które daje znikome podwyżki wynegocjowane w gorszych dla pracowników realiach z zeszłego roku. Tak Volkswagen umówił się z „Solidarnością”. A mówimy o największym producencie samochodów na świecie, który mimo problemów związanych z aferą dieslową i kosztownych inwestycji badawczych co roku ma coraz większy zysk liczony w miliardach euro.
Co w tym momencie jest dla was największym problemem?
Przede wszystkimi walka o niedopuszczenie do dodatkowej zmiany. Ten temat niestety ciągle jest aktualny. Poza tym skrócenie okresu rozliczeniowego z rocznego na miesięczny. Zostało to wprowadzone około 2008 roku w ramach właśnie pakietu antykryzysowego i do dziś nie zostało zmienione, mimo naprawdę dobrej koniunktury. Kwestia przenosin między zakładami – chodzi o podpoznański Antoninek i Wrześnię. Przymusowe przenosiny miały charakter nieformalnych represji; w jednym przypadku tego typu, dotyczącym naszego działacza, wszczęliśmy sprawę w sądzie. Najczęściej jest to zwykłe utrudnianie życia ludziom mieszkającym daleko od nowego miejsca pracy, co wiąże się czasochłonnymi dojazdami. Chcemy wprowadzenia w takich sytuacjach jasnych kryteriów przenosin. No i oczywiście problemem jest planowanie urlopów, zasady odrabiania niezależnych od nas przestojów technicznych.
Jakiś czas temu dostaliśmy propozycję od zarządu, żeby zacząć korzystać z biura związkowego i poddać się większej kontroli ze strony firmy – w tym m.in. ściśle konsultować plany prowadzenia różnych akcji (czyli po prostu ich nie robić) bądź treści publikowane w naszej gazecie rozdawanej pod bramami zakładu (czyli wydawać publikacje za związkowe składki, które to publikacje będą zachwalać firmę). To pokazuje jakość dialogu i sposób załatwiania ważnych dla nas spraw przez pracodawcę.
A jak wygląda sprawa z zatrudnianiem Ukraińców?
Wielu Ukraińców pracuje w logistyce; nie są oczywiście uzwiązkowieni. Pracują na kontraktach półrocznych, bo tyle jest ważna ich wiza, i w związku z tym nie są zatrudniani przez Volkswagena, tylko przez podwykonawców. Jakiś czas temu dużym problemem była rotacja tych pracowników, ale teraz to się trochę ustabilizowało. Dużym kłopotem jest też to, że Ukraińcy nie mają kontaktu z innymi pracownikami – po pierwsze z powodu bariery językowej, a po drugie z powodu bardzo wysokich norm, które uniemożliwiają nawet chwilę rozmowy. Są też gorzej opłacani, choć wykonują porównywalną pracę.
Wydajecie własną gazetę zakładową?
Jesienią zeszłego roku wydaliśmy pierwszy numer, w 8 tys. egzemplarzy. Był rozdawany pod bramami między zmianami. Ludzie byli zainteresowani. W drugim numerze był wywiad z robotnikiem z Brunszwiku, który opowiedział o warunkach pracy w niemieckiej fabryce. Obok wywiadu wydrukowaliśmy niemiecką siatkę płac – to był najpilniej przestudiowany przez chyba wszystkich pracowników materiał. Volkswagen jest międzynarodowym koncernem, lecz robi wiele, żeby ograniczyć nasze międzynarodowe kontakty. Żeby uścisnąć rękę kolegi z Niemiec, musisz być grubą rybą związkową, która jeździ na międzynarodowe spotkania związków kontrolowane przez VW. My nawiązaliśmy bezpośrednie kontakty z pracownikami montażu w innych krajach. Zamieszczamy też materiały o strajkach i konfliktach pracowniczych za granicą, tam, gdzie działa koncern. Zrobiliśmy koszulki z napisem „Wczoraj Bratysława, dzisiaj Poznań”, bo w zeszłym roku w Bratysławie był wygrany strajk. Zarząd wraz z „Solidarnością” wmawiali nam, że strajk nie ma sensu i zamiast strajkować, trzeba ciężej pracować. Kontakt z pracownikami innych zakładów jest bardzo trudny, ale jeśli udaje się ominąć oficjalne struktury niemieckich związków, jest on efektywny i pozwala na przepływ informacji o trwających konfliktach oraz na szybkie dementowanie plotek krążących po zakładzie. Staramy się budować kontakty z mniejszymi związkami lub grupami pracowników, ale zazdrościmy trochę naszym kolegom z Amazona, którym udało się zbudować silną międzynarodową sieć.
Przemysł samochodowy jest jedną z najszybciej rozwijających się branż w Polsce. Jak na wasz nos będą wyglądać warunki pracy w nim za kilka lat ?
Coraz nowocześniejsze samochody wymagają coraz więcej pracy oraz coraz większego zaangażowania podwykonawców. Obciążenie pracą peryferyjnych zakładów w UE będzie coraz bardziej widoczne. Prosty przykład dobrze ilustruje, jak wygląda przenoszenie miejsc pracy – niemiecki pracownik dostaje 600 euro dodatku za pracę w nocy, my w Polsce za to samo dostajemy 20% liczone od minimalnego wynagrodzenia. Za dodatek niemieckiego pracownika można zatrudnić polskiego montera pracującego w większym rygorze. Kierunek przepływu popytu na pracę jest więc jasny. Dodatkowo sprawę pogarsza robotyzacja i cyfrowa kontrola. Można to przerwać jedynie przez tworzenie oddolnych, niezależnych od pracodawcy struktur związkowych. Tylko jako zorganizowani robotnicy możemy mieć realny wpływ na warunki pracy. Dopóki ludzie są zastraszeni, to wciąż mają nadzieję, że „góra” się nad nimi zlituje, choć w rzeczywistości wszyscy wiedzą, że „góra” jest po to, aby z nas wyciskać jak najwięcej, a nie żeby nam pomagać. Jeżeli jednak pracownicy wspólnie zdobywają siłę, to przestają się oglądać na „górę”. Ostatecznie „góra” bez nas nic nie wyprodukuje.
Rozmawiał Mikołaj Iwański
***
Marek Duniec – spawacz-zgrzewacz z kilkunastoletnim stażem w Volkswagen Poznań, działacz Komisji Inicjatywy Pracowniczej w zakładach w Poznaniu.
Tekst opublikowany na Krytyce Politycznej
Publikacje z Dziennika zakładają, że stosunki pracy panujące na Kongresie Kobiet to wpadka bądź odosobniony incydent. Sama od trzech lat jestem szeregową pracownicą podpoznańskiego magazynu „Amazona” i prowadzę w nim działalność związkową. Na podstawie własnych doświadczeń, jak i działalności związkowej mogę stwierdzić, że w polskich przedsiębiorstwach pogarda względem pracujących kobiet jest na porządku dziennym. Kongres Kobiet jedynie powiela obecnie dominujący model stosunków pracy. Patologiczne traktowanie pracownic ochrony przez ich przełożone w obecnych realiach nie jest w żaden sposób wyjątkowe, a raczej typowe. Sytuacja wywołała publiczne zainteresowanie m.in. dlatego, że stoi ona w sprzeczności z wizerunkiem Kongresu Kobiet, który deklaratywnie reprezentuje interesy wszystkich kobiet. W praktyce unika on jednak kwestii nierówności klasowych jak diabeł święconej wody. Wbrew propozycjom Izabeli Desperak problem nie ma więc charakteru technicznego i nie rozwiąże go przykładowo wprowadzenie jakiegoś rodzaju klauzul społecznych. Jego istota ma charakter polityczny. Po prostu skład gabinetu cieni, który kształtuje politykę Kongresu, jest skrajnie neoliberalny. Taka sytuacja z kolei gwarantuje, że znoszenie hierarchii płciowej, która uderza w najgorzej usytuowane kobiety, nie będzie dla Kongresu kluczowym tematem.
Kongres jest wymownym przykładem tego, jak retoryka wspólnego interesu łączącego wszystkie kobiety utwierdza podział pracy, w którym większość z nich ciężko pracuje za darmo albo za grosze. To samo słyszymy w przedsiębiorstwach, gdy wmawiają nam, że jesteśmy jednym zespołem. Kiedy jednak dochodzi do podziału owoców naszej pracy, okazuje się, że większość z nas skazana jest na biedę, a jedynie mniejszość odnosi sukcesy. Nasza krytyka nie ma więc treści moralnej, jak twierdzi Sutowski z Wiśniewską, ale materialną. Nie walczymy o posady w parlamencie czy w radach nadzorczych przedsiębiorstw, do czego cały czas namawiają nas liberalne feministki. Walczymy o przeżycie do pierwszego, o to, żeby nie być eksmitowaną na bruk, walczymy przeciwko istnieniu takich ról społecznych, jak polityk czy polityczka, buissneswomen czy komornik. Nie walczymy o rząd dusz w mediach, galeriach, instytucjach politycznych i w innych skupiskach elit, które utrzymują się z naszej pracy. Częściej spotkać nas można w zakładach pracy i czyszczonych kamienicach, czyli w miejscach skupiających środowiska pracownicze. Perspektywa pracownic i lokatorek jest dla nas zasadniczym punktem odniesienia i dlatego kojarzone jesteśmy z lewicą, choć pewnie dla ludzi z tzw. lewicowych mediów niezwiązanych ze środowiskami pracowniczymi takie podejście może wydawać się sekciarskie.
Kongres Kobiet nie przesunie się bardziej na lewo, dopóki najgorzej utytułowane kobiety nie będą wzmacniały swojej siły w procesie walk o charakterze ekonomicznym. Interpretacja, jakoby przypadki wzmożonego wyzysku kobiet przez inne kobiety podczas Kongresu były etapem „konfliktu w rodzinie”, bardziej odsuwa nas niż przybliża do wizji lewicowego Kongresu Kobiet. Od dekad słyszymy podobną retorykę nawiązującą do solidaryzmu społecznego, którego efekty odczuwamy każdego dnia na własnej skórze. Nawoływania do solidarnej walki z komuną, z faszyzmem czy o ograniczoną formę demokracji dla elit od niemal 30 lat służą im do wyciszania konfliktów klasowych występujących w obrębie stosunków produkcji. Skutkiem tego w zakładach pracy panuje obecnie zamordyzm rodem z XIX w. Problemy, na których my się koncentrujemy, dotyczą tego, jak powstrzymać tendencje faszystowskie w sytuacji, kiedy ruch związkowy jest w znacznym stopniu kojarzony z prawicą, a ruch kobiecy z neoliberalizmem? Po co tworzyć lewicę wykorzenioną z bieżących walk, które współcześnie toczą pracownice i lokatorki? Za postulowane przez środowisko Krytyki otwarcie względem środowisk liberalno-centrowych lewica płaci odcięciem od środowisk pracowniczych, co przez lata przygotowywało grunt dla rozwoju skrajnej prawicy. Nie chodzi tu o otwarcie na tzw. kwestie obyczajowe, lecz o otwarcie polegające na akceptacji liberalnej polityki gospodarczej.
W ciągu ostatnich dwóch lat kobiety w Polsce zwróciły na siebie uwagę całego świata, lecz nie ze względu na istnienie Kongresu Kobiet bądź zasiadające w ławach sejmowych polityczki. To niezależne działania kobiet na czarnym proteście spowodowały, że prawica zmuszona była odpuścić kwestię aborcji. Dzięki oddolnym działaniom kobiet m.in. z Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów liberałka rządząca Warszawą wycofała się z reprywatyzowania jej zasobu mieszkaniowego. Fakty te przeczą tezie, że dalszy rozwój ruchu kobiecego może nastąpić poprzez otwarcie się na liberalizm (tak jakby obecnie jego wpływy były zbyt małe) czy promowany przez jego zwolenniczki start kobiet we wszelkiego rodzaju wyborach.
Podczas Społecznego Kongresu Kobiet ustaliłyśmy zręby naszych postulatów programowych (link). Tzw. kwestia socjalna, wbrew perspektywie Izabeli Desperak, nie dotyczy jedynie problemu biedy i rozwoju dobroczynności. Pierwszym z listy naszych postulatów jest skrócenie tygodnia roboczego do 35 godzin. Gdyby twarz Kongresu, Henryka Bochniarz, przekonała do tego postulatu Konfederację Lewiatan, to przy jej wsparciu do końca roku problem przepracowania kobiet zostałby ograniczony, chociażby symbolicznie, o pięć godzin, a Kongres Kobiet zapisałby się złotymi zgłoskami w historii Polski. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt poza ludźmi pracy, nie będzie skory do zmuszenia klasy rządzącej, aby zatwierdziła ów postulat. Taki stan rzeczy skłania nas do rozważenia zagadnienia formy organizacyjnej, jaką powinny obierać środowiska kobiece, w jakich miejscach powinny one koncentrować swoją działalność, jaką strategię powinny przyjąć w kontaktach z klasą polityczną na poziomie samorządowym i centralnym, jak przełamywać ograniczenia wynikające z elitaryzmu charakteryzującego polski feminizm?
Kolejna kwestia dotyczy tego, w jakich sytuacjach antykobiece działania prawicy będą miały poparcie środowisk liberalnych. Z jednej strony w walce o utraconą władzę odwołują się one do ruchów społecznych, lecz w zakresie utrzymywania nierówności ekonomicznych idą ręka w rękę z prawicą, nie raz ją wyprzedzając. Poza tymi kwestiami pojawiają się jeszcze te dotyczące kształtu zabezpieczeń socjalnych (zadowala nas 500 plus czy może chcemy 1500 plus?), powszechnego dostępu do mieszkań komunalnych, dostępu do darmowej służby zdrowia włącznie z możliwością dokonywania aborcji, opłacania czasu dojazdów do pracy, likwidacji umów śmieciowych, unikania wyniszczającej pracy, którą obecnie określa się jako „aktywność zawodową”. Z tego typu problemami spotykamy się na co dzień.
Jeżeli udaje nam się je rozwiązać to nie na drodze sporu, który, jak chciałaby Krytyka, toczy się w sferze publicznej. Dopóki warunki naszego utrzymania nie ulegną znaczącej poprawie, to sfera publiczna pozostanie dla nas pojęciem abstrakcyjnym zarezerwowanym dla nielicznych kobiet i mężczyzn. Jeżeli myślimy o sporze, to raczej o sporze zbiorowym jako wstępie do strajku. Bliższa naszemu doświadczeniu jest koncepcja cyrkulacji walk, które podejmują kolejne grupy kobiet w zakładach pracy i poza ich murami. Nie oszukujemy siebie nawzajem, że dyskusja jest w stanie skłonić nasze szefowe lub kamieniczników do ustępstw. Ci ludzie, podobnie jak politycy, dopóki nie tracą na wizerunku lub nie ponoszą strat finansowych, nie mają w zwyczaju się wycofywać. My budujemy kobiecą siłę w toku blokad eksmisji, strajków czynszowych, wspólnego spowalniania pracy i wydłużania przerw, sabotowania antypracowniczych działań kierownictwa zakładów, wywierania presji na władze samorządowe poprzez demonstracje i okupacje. Podczas lat działalności wielokrotnie przekonywałyśmy się, że otwartość na niezależne formy walki z wyzyskiem jest jednym ze sposobów przełamywania ograniczeń narzuconych nam przez zwolenników i zwolenniczki kapitalizmu.
codziennikfeministyczny.pl
Ilona Rabizo, autorka niedawno wydanej książki „W kieracie ubojni”, opowiada o kulisach jej powstania. Ilona zatrudniła się w jednej z wielkopolskich rzeźni, dzięki czemu mogła przeprowadzić badania na temat warunków pracy w takich zakładach, a także sposobów traktowania zwierząt. Przeczytajcie nasz krótki wywiad z autorką książki i wiceprezeską Stowarzyszenia Otwarte Klatki.
1. Co cię skłoniło do napisania książki „W kieracie ubojni”?
Chów przemysłowy zwierząt i ich ubój nieodłącznie związane są z cierpieniem. Przez pierwsze lata aktywizmu prozwierzęcego byłam skupiona na zwierzętach zamkniętych na fermach. Miałam poczucie, że tylko one są ofiarami przemysłu mięsnego.
Okazało się jednak, że istnieją co najmniej dwie inne grupy, którym ten przemysł niszczy życie. Pierwszą stanowią mieszkańcy wsi, w których ulokowały się duże fermy – w Polsce jest to ogromny problem. Drugą grupą są pracownicy zakładów mięsnych. Co ciekawe, początkowo w ruchu animalistycznym postrzegaliśmy osoby pracujące w ubojniach zdecydowanie negatywnie, tak jakby to one były odpowiedzialne za cierpienie zwierząt.
Pierwszy raz z prawdziwym obliczem zatrudnienia w rzeźniach zetknęłam się na studiach pracy socjalnej. Podczas wizytacji w jednym z zakładów karnych okazało się, że część więźniów w ramach resocjalizacji pracuje w pobliskiej ubojni. Wtedy wydawało mi się to niewiarygodne, dlatego postanowiłam przeprowadzić z nimi wywiady i szerzej zająć się tym zjawiskiem w pracy licencjackiej.
Już w tamtym okresie dotarłam do wielu raportów opisujących wstrząsające warunki pracy w ubojniach, brakowało jednak informacji o sytuacji w Polsce. I z tego względu na kolejnym etapie studiów zdecydowałam się dokładniej zbadać warunki pracy w polskich rzeźniach. Książka „W kieracie ubojni” została wydana na podstawie mojej pracy magisterskiej.
Teraz mija drugi rok od mojego zatrudnienia. Na pewno jest mi łatwiej o tym pisać niż kiedyś. Pracując tam, miałam poczucie utraty wolności. W ubojni jest się przydzielonym do jednego stanowiska, nie można od niego odejść. Na hali nie ma okien, drzwi są zamykane. Wszędzie są kamery, które dyscyplinują pracowników. Do tego dochodzą kierownicy, którzy pomiatają pracownikami, krzyczą. No i niewyobrażalnie długi czas pracy sprawia, że całe twoje życie ogranicza się do tego zakładu.
Pracownicy mieli przekonanie, że są traktowani gorzej niż zwierzęta, że nikt się z nimi nie liczy, że są łatwo zastępowalni. Początkowo obawiałam się, że nie dam rady psychicznie, właśnie ze względu na zwierzęta. Jednak już pierwszego dnia okazało się, że nie będę miała nawet czasu zastanawiać się nad ich cierpieniem. Moje myśli były głównie skupione wokół przetrwania, aby dać radę od początku do końca zmiany, pomimo bólu i zmęczenia.
Tragicznie, jak przedmioty. W takich zakładach nie jest się w pełni człowiekiem. Jesteś częścią procesu obróbki mięsa i to częścią łatwo zastępowalną. Praca jest tak podzielona, aby cała rzesza pracowników wykonywała jak najprostsze czynności. Dzięki temu nie trzeba tracić czasu na szkolenie nowej osoby ani wdrażanie jej w system. Pierwszego dnia ustawiają cię przy taśmie, dają nóż do ręki i od tego momentu masz pracować na najwyższych obrotach.
Myślę, że problemem naszego świata jest dążenie ludzi do zysku. Kiedy pieniądze stają się celem najważniejszym, celem samym w sobie, to przestaje być ważne, co robisz i jak to robisz, istotne jest tylko to, czy finansowo dane działanie się opłaca, czy dana jednostka na tym odpowiednio dużo zarobi. Idealnym przykładem jest tu hodowla przemysłowa. Wiemy, że powoduje cierpienie zwierząt, wiemy, że dla społeczności lokalnych taka ferma jest katastrofą.
Co więcej, wiemy, że przemysł mięsny niszczy życie pracowników. Do tego dochodzi cały szereg ukrytych kosztów środowiskowych i zdrowotnych, przerzucanych na społeczeństwo. I to wszystko w imię zysku, aby bogaci mogli być jeszcze bogatsi.
Osoby, które walczą o swoje małe ojczyzny czy o dobro zwierząt, stają się „ekooszołami”, ponieważ nie posługują się retoryką zysku. Tylko jak wycenić, ile jest warte cierpienie loszki uwięzionej w kojcu porodowym, który uniemożliwia jej poruszanie się czy kontakt z potomstwem, albo sześciotygodniowego kurczaczka, który ugina się pod własnym ciężarem?
Jak wycenić zanieczyszczenie wód Bałtyku przez fermy wielkopowierzchniowe, zanieczyszczenie wód gruntowych, łąk czy pól? A co z problemami zdrowotnymi albo ciągłym stresem ludzi mieszkających w niewyobrażalnym smrodzie, który przenika domy i ubrania. Jak wycenić utratę kontaktów społecznych przez sąsiadów ferm, kiedy wnuki nie chcą odwiedzać już dziadków, bo od obrzydliwych odorów zbiera im się na wymioty? Nad tym się nie zastanawiamy, ponieważ suma kosztów nie jest tak łatwo policzalna jak zyski finansowe korporacji.
Najbardziej chciałabym, aby ludzie kierowali się nie zyskiem, a dobrem społecznym. I wtedy pytaniem byłoby nie jak mogę najwięcej zarobić na hodowli zwierząt, ale jak mogę wyprodukować zdrową żywność dostępną dla każdego, której produkcja jak najmniej szkodzi zwierzętom, ludziom i środowisku?
I dalej można się zastanawiać, który model żywienia zużywa jak najmniej globalnych zasobów, czyli w perspektywie ogółu społeczeństwa, naszej planety jest najbardziej opłacalny ekonomicznie. Marzę, abyśmy kierowali się dobrem wspólnoty z perspektywy lokalnej, ale i globalnej, żebyśmy do tej wspólnoty włączali także zwierzęta i środowisko. Wtedy takie okrutne działania jak hodowla przemysłowa nie mogłyby istnieć, bo byłyby nieopłacalne. Społecznie nieopłacalne.
Ilona Rabizo jest również współautorką książki „Społeczeństwo bez mięsa. Socjologiczne i ekonomiczne uwarunkowania wegetarianizmu”, gdzie napisała rozdział pt. „Rzeźnia Henry’ego Forda”. Poruszała tam temat warunków pracowników przemysłu mięsnego w kontekście rasy czy płci.
Zachęcamy do kupienia książki Ilony Rabizo tu: https://www.bractwotrojka.pl/index.php?option=com_virtuemart&page=shop.product_details&flypage=flypage.tpl&product_id=5471&Itemid=116
Oraz do polubienia Fanpage’a książki W kieracie ubojni: https://www.facebook.com/W-kieracie-ubojni-1828296223895463/
www.otwarteklatki.pl
Widać ewidentnie, że pracownice obsługi technicznej Kongresu nie należą do wspólnoty kobiet, z którymi szefowe Kongresu Kobiet chciałyby działać i się utożsamiać. Ich wspólnotę stanowią głównie kobiety z gospodarczych i intelektualnych salonów: szefowe, profesorki, polityczki. Sprzątaczki, kelnerki, ochroniarki to inna klasa społeczna, z którą realnie nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego, której położenia nie rozumieją, a przelotne zainteresowanie jej problemami jest fasadowe. O braku zrozumienia między tymi dwoma grupami świadczy choćby odpowiedź M. Środy na tekst M. Świetlik, świadczy też skanalizowanie dyskusji o prawach pracowniczych do tzw. „Centrum Społecznego”, podczas gdy strategiczne dyskusje o gospodarce i polityce odbywały się gdzieś indziej (w gabinecie cieni). Dla Środy praca włożona w KK to kolejny krok na szczeblu kariery, wzmocnienie jej dobrego usytuowania w hierarchii społecznej oraz sposób na samorealizację. Dla ochroniarki 16 godzinna zmiana za głodową stawkę w trudnych do zniesienia warunkach, podejmowana na granicy wyczerpania [tak fizycznego, jak psychicznego] to konieczność, żeby mieć za co żyć, to przymus ekonomiczny. To nie ochroniarki są odpowiedzialne za warunki swojej pracy.
Szefowe KK tłumaczą wyzysk obsługi technicznej wydarzenia wymogami organizacyjnymi i brakiem funduszy. Wspierającej Kongres dziennikarce udało się nawet sprowadzić problem gnębienia ochroniarek do niedofinansowania sektora NGO. Rozwiązaniem miałoby być przekierowanie jeszcze większej kasy do kieszeni Henryki Bochniarz, Magdaleny Środy czy Doroty Warakomskiej. Istnieje przy tym duże prawdopodobieństwo, że warunki pracy najgorzej uposażonych osób obsługujących KK nie uległyby poprawie. Dotyczy to także panelistek i licznych wolontariuszek biorących udział w organizacji wydarzenia. Jednak czym innym jest udział w KK w charakterze działaczki, a czym innym praca najemna realizowana na zlecenie KK.
Organizatorki KK wprowadzają wyraźny podział pracy i przysługujących z tego podziału przywilejów [przestrzeń vip], wyrażając pogardę wobec pracownic technicznych. Oznacza to, że powołanie „Centrum Społecznego” w ramach KK, panele o kondycji prekarnej pracownic są działaniem wyłącznie wizerunkowym. Nie mają przełożenia na rzeczywiste praktyki Kongresu i podział pracy oparty na wyzysku, który KK podtrzymuje i przedstawia jako naturalny i konieczny. W konsekwencji tego podziału gros kobiet haruje w nieludzkich warunkach, by kilka mogło osiągnąć sukces polityczny. Dla przypomnienia, rzeczywistym celem KK nie jest zniesienie wyzysku, a kwoty, a także zwiększenie dostępu uprzywilejowanych kobiet do „męskiej” sfery politycznej.
Wolontariuszki i ochroniarki zatrudnione za głodowe stawki nie pracują zatem na rzecz faktycznego równouprawnienia, ale na sukces organizatorek Kongresu i spełnienie ich politycznych ambicji. KK nie reprezentuje wszystkich kobiet. Zwykle jest tak, że ci, którzy głoszą, że reprezentują wszystkich ponad podziałami klasowymi, w rzeczywistości forsują interesy klasy uprzywilejowanej. Skład gabinetu cieni KK, prezentowany na stronie internetowej KK wskazuje, że ministrą pracy byłaby osoba wcześniej pełniąca funkcję dyrektorki ds. rozwoju strategicznego w Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Sugerowałoby to, że KK stoi na stanowisku, że pracodawczynie najlepiej reprezentować będą interesy pracownic.
Mit o ponadklasowej jedności służy zatuszowaniu ich położenia i studzeniu potencjalnych wybuchów niezadowolenia. W przypadku Kongresu trudno abstrahować od sprzeczności interesów różnych klas społecznych. Nie można reprezentować i pracodawczyń, i pracownic, właścicielek i lokatorek, uprzywilejowanych elit i sprekaryzowanej większości pracownic. Konflikt interesów jest nieunikniony. Wynika to z doświadczeń ruchu pracowniczego, lokatorskiego – a więc kobiet współtworzących Socjalny Kongres Kobiet, który odbył się w marcu br. w Poznaniu. SKK tworzony jest siłą, determinacją kobiet zaangażowanych w ruch pracowniczy, lokatorski. Przemawiały na nim pracownice żłobków, instytucji publicznych, magazynów logistycznych i innych zakładów pracy oraz lokatorki mieszkań komunalnych i prywatnych. Nie było dla nich wątpliwości, że Kongres Kobiet nie reprezentuje ich interesów. Zostało to wyartykułowane przez nie wprost.
Liczymy, że na kolejnym Socjalnym Kongresie Kobiet (odbędzie się w Poznaniu jesienią) głos zabiorą ochroniarki, które wspólnie z innymi kobietami będą dyskutować o tym, jak walczyć z wyzyskiem.
Związkowczynie OZZ Inicjatywa Pracownicza
Studia nad procesami dyskryminacyjnymi w Stanach Zjednoczonych mają już obszerną literaturę. Choć wyniki tych badań niewątpliwie rzucają cień na ideały amerykańskiej demokracji, to mimo wszystko trudno podważać zakorzeniony w potocznym myśleniu pogląd, w myśl którego Stany Zjednoczone od początków swego istnienia były miejscem schronienia dla przybyszów z całego świata. Ameryka oferowała przybyszom to czego nie mogli dostać nigdzie indziej, a więc nie tylko azyl czy szanse zarobku, ale również nieograniczone możliwości rozwoju indywidualnego.
W istocie znamy niewiele przykładów budowania nowoczesnego państwa jako projektu obywatelskiego, gdzie wszyscy są równi wobec prawa. Już jednak przegląd podstawowych prac na temat dziejów społecznych USA uzmysławia nam, że ideałom równości i tolerancji od początku towarzyszyła równie mocna reakcja natywistyczno-rasistowska, której podłożem było religijnie uzasadnione przekonanie o wyższości WASPs (White Anglo-Saxon Protestants) nad pozostałymi mieszkańcami kontynentu. Ofiarami tego myślenia stały się tysiące ciemnoskórych mieszkańców kontynentu, a później imigrantów przybywających masowo do Nowego Świata. Uboga ludność z Azji, a także wschodniej i śródziemnomorskiej części Europy, nie zawsze mogła się tam czuć bezpiecznie.
Krzysztof Wasilewski podjął się zadania niezwykle ambitnego – przedstawienia anatomii dyskursu medialnego w Stanach Zjednoczonych na przełomie XIX i XX wieku w odniesieniu do zjawisk imigracyjnych. Dokonał tego w oparciu o imponującą bazę źródłową oraz bogatą literaturę przedmiotu. Odważnie zapuścił się na niełatwe obszary badawcze i wyszedł z tej próby zadowalająco.
Społecznym skutkom gwałtownego napływu imigrantów od początku z niepokojem przyglądały się sfery rządowe i redakcje najbardziej wpływowych pism. Kwestie regulowania napływu taniej siły roboczej były w omawianym okresie nie tylko elementem polityki wewnętrznej i zagranicznej USA, ale przede wszystkim ważną częścią debaty publicznej. Określiła ona w znacznym stopniu charakter narodowy Amerykanów. Dyskusja na temat cudzoziemców doskonale pokazywała kształtowanie się jednego z bardziej istotnych filarów politycznego myślenia elit w okresie tzw. ery progresywnej, jego uwarunkowań oraz prób samodefiniowania siebie w oparciu o konstrukcję Innego. Liczne wypowiedzi publicystyczne prezentowane w omawianej publikacji przede wszystkim wskazują źródła postaw i zachowań dziennikarskich inspirowanych m.in. popularnością darwinizmu społecznego, teorii eugenicznych oraz wzrostu nastrojów nacjonalistycznych. Brak zdolności do akceptacji „obcych”, a także stopień narastania lęków społecznych, prowadził do wykluczania niektórych grup z procesów wzajemnego przenikania kultur.
Dysputy medialne na temat „problemu” imigrantów przybierały często agresywną formę. Jej skutków wielu doświadczyło na własnej skórze. Stanowiska zajmowane wobec obcokrajowców umieszczane na łamach najpoczytniejszych organów prasowych odzwierciedlały poglądy sfer wykształconych, finansjery oraz grup zawodowych określanych mianem tzw. white collars. Wszystkie wymienione warstwy społeczne łączyło przekonanie o etycznym wymiarze swojego postępowania. Postawy, które zajmowali, były w ich mniemaniu zgodne z duchem chrześcijańskiej myśli i swoiście pojmowanego interesu narodowego. Podtrzymywanie poczucia zagrożenia dawało możliwość skutecznego kontrolowania napływu taniej siły roboczej, traktowanej jak towar. Na kartach publikacji znajdziemy niezwykle bogaty materiał ilustrujący obrazy wroga, zarówno na łamach prasy elitarnej, jak i bulwarowej, jego stygmatyzację i dążenie do eliminacji z życia publicznego.
Książka Bezdomnych gromady niemałe… dostarcza szeroki wachlarz argumentów mówiących o szkodliwości imigrantów w rozwoju amerykańskiego społeczeństwa. Autor trafnie powiązał wpływ głęboko zakorzenionego rasizmu i ruchów natywistycznych na dyskurs prasowy w odniesieniu do imigrantów. Prześledził rozmaite formy nacisków medialnych na władze stanowe i federalne, aby wprowadzały ustawowe ograniczenia przyjmowania obcokrajowców. Obnażył oportunizm polityków największych partii amerykańskich, zarażonych paranoją antyimigracyjną, inicjujących proces legislacyjny, który przybrał postać uchwał dyskryminujących od słynnego Chinese Exclusion Act (Ustawy o wykluczeniu Chińczyków) z 1882 roku aż do Immigration Act z 1924 roku, która wprowadzała ograniczenia dla imigrantów z Europy. Starał się uwzględnić specyfikę poszczególnych grup etnicznych w określonym czasie, a także stopnie wrogości powodowane uprzedzeniami i stereotypami. Obserwujemy jak przemoc werbalna modyfikowała argumentację w zależności od typu Innego, przy jednoczesnym zachowaniu trójdzielnego schematu propagandy w oparciu o ekonomiczne, polityczne (cywilizacyjne) i społeczne (rasowe) ramy problemowe.
Interesującymi fragmentami pracy są te, w których wizerunki obcości ulegają metamorfozom, kiedy na atawistycznie zakorzenione lęki, przesądy i stereotypy nakładano nową wykładnię, przemyślaną i dostosowaną do aktualnych okoliczności społeczno-politycznych. Jest to widoczne szczególnie na przykładzie dwóch różnych negatywnych obrazów azjatyckich grup narodowościowych, Chińczyków i Japończyków. Równie ciekawie przedstawiono konfrontację pozytywnego wizerunku mieszkańców pochodzących z terenów Europy Zachodniej i Północnej z przedstawicielami tzw. nowej emigracji. Najbardziej chyba frapującym zjawiskiem, opisanym w książce, jest pewnego rodzaju paradoks, gdy rasistowskie postawy działały na korzyść białych imigrantów. Do takich wniosków możemy dojść czytając urywki odnoszące się do względnej sympatii Południa wobec cudzoziemców z Europy Wschodniej, dyktowanej troską o zachowanie dominacji białej rasy. Jednocześnie mamy świadomość, że w tym samym czasie na tych terenach dochodziło do wyjątkowo okrutnych mordów na przedstawicielach ludności czarnoskórej, co czyni problem ocen stopnia dyskryminacji m.in. grup słowiańskich w USA dużo bardziej skomplikowanym.
Istotnym elementem konstrukcyjnym książki, który trudno przeoczyć, są schematy teoretyczne, w które autor wpisuje swój typ badań empirycznych. Opierają się one na współczesnych koncepcjach socjologicznych, mających jak się wydaje ułatwić opisanie i zrozumienie mechanizmu medialnego kształtowania obrazu imigrantów w przeszłości. Sięga po dość kontrowersyjne teorie Edwarda Hermana i Noama Chomsky’ego, krytyków środków masowego przekazu, przekonanych o tym, że zadaniem mediów jest dążenie do utrzymania hegemonii kulturowej elit gospodarczo-politycznych w oparciu o ideologię (neo)liberalną. Dodać trzeba, że obaj myśliciele kwestionują także status niezależności mediów, gdyż były one i są, jak twierdzą, stałym składnikiem struktur władzy. W konsekwencji hamują wszelkie próby radykalnych zmian społecznych, które mogłyby zlikwidować wiele nierówności społecznych. Ważną częścią konstrukcji teoretycznej pracy jest również analiza ramowa Ervinga Goffmana porządkująca interpretacje oraz zjawiska społeczne w ramach określonego modelu wyjaśniającego.
Przy całej słuszności rozumowań zawartych w omawianej publikacji, warto byłoby jednak szerzej osadzić analizowany dyskurs prasowy w epoce. W ówczesnej Europie, która może stanowić punkt odniesienia dla Ameryki, debaty publiczne na temat mniejszości narodowych zaostrzyły się do niespotykanych wcześniej rozmiarów. Afera Dreyfusa pokazała antysemicką twarz ogromnej części francuskiego społeczeństwa. Dużo bardziej agresywne, wręcz karykaturalne narracje dyskryminacyjne miały miejsce w Niemczech i Rosji, nastąpiły po nich kampanie terroru i przemocy wobec obcych. Na tym tle Stany Zjednoczone jawią się nieco bardziej umiarkowanie, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę tamtejszy system społeczno-polityczny, sprzyjający m.in. rozwojowi prasy etnicznej. Można tam dostrzec w przestrzeni publicznej także opinie przychylne imigrantom. Autor rejestruje te nieliczne głosy rozsądku w kwestii traktowania nowych przybyszów. Mógłby jednak bardziej wyeksponować te fragmenty dyskursu prasowego, które informowały i komentowały działalność znaczących instytucji powołanych do życia przez grupy etniczne. W wielu przypadkach przywódcy stojący na czele swoich diaspor doświadczali swobód obywatelskich, manifestując dumę z poczucia przynależności do młodego imperium.
Wiele instytucji etnicznych brało czynny udział w ówczesnych grach politycznych, szczególnie w czasie kampanii przedwyborczych. Kto wie, czy wówczas nie okazałoby się, że front antyimigrancki nie był w Stanach Zjednoczonych aż tak mocny i zdyscyplinowany, jak wynika to z lektury pracy. Pytanie czy w ramach złożonych zjawisk, jakie obserwujemy w ciągu niemal półwiecza, zachodziły pewne odchylenia od normy, które pozwalałyby podważyć schemat propagandowy dyskursu medialnego zaproponowany przez Autora i tym samym wyjść poza odgórnie przyjęte założenia teoretyczne. Nie należy lekceważyć znaczenia rozmaitych kontaktów, form dialogu między ludnością o korzeniach anglosaskich z przedstawicielami innych kultur w omawianym okresie. Na różnych poziomach, w różnej skali dochodziło do wymiany doświadczeń, które powoli przełamywały uprzedzenia i kształtowały postawy akceptacji.
Prawdopodobnie nie zmieniłoby to ogólnego obrazu prasowego dyskursu, ani oceny efektów działalności dziennikarskiej w USA, przypadającej na lata 1875-1924. Prasa amerykańska odegrała niechlubną rolę w debacie publicznej na temat imigrantów, chociaż niektóre zjawiska z pewnością można było osadzić mocniej w kontekście historycznym. Warto zastanowić się, które z wypowiedzi stanowiły element zorganizowanych politycznych kampanii prasowych, a które pojawiały się wyłącznie jako spontaniczne odbicie typu myślenia o cudzoziemcach. Pewne formy narracji, które możemy uznać za dyskryminacyjne, obowiązywały niemal wszędzie i nawet prasa etniczna nie była wolna od rasistowsko-nacjonalistycznej narracji, czego dowodzą choćby badania Roberta M. Zeckera nad świadomością rasową słowackich osadników w Stanach Zjednoczonych.
Następne dekady XX wieku przyniosły eskalację antyimigranckich nastrojów w Ameryce, ale też dojście do głosu wpływowych nurtów społeczno-intelektualnych, które przeciwdziałały dyskryminacji. Pokazały one realne możliwości stworzenia wspólnoty ogólnoludzkiej, która nie musi być zawężona do jednego kręgu cywilizacyjnego. Ścieranie się odmiennych wizji wyobrażonej wspólnoty amerykańskiej przetrwało wiek XX i odradza się w dzisiejszych czasach. U jej podstaw wydają się często leżeć te same emocje i brak zdolności do refleksyjnego ustosunkowania się do rzeczywistości.
Daniel Kiper
www.histmag.org