Oligarchowie High Tech
Każdego roku przedsiębiorstwa z branży wysokich technologii notują setki miliardów dolarów zysku. Jednak tak niewyobrażalne bogactwo to tylko skromny dodatek do ich rosnącej roli politycznej i społecznej. Świat kontrolowany przez cyfrowych gigantów staje się rzeczywistością.
Krzysztof Wasilewski
Na początek kilka liczb. Obecna wartość Apple to dwa biliony dolarów. Dopiero co w 2018 roku spółka z nadgryzionym jabłkiem jako pierwsza w historii przekroczyła próg biliona dolarów. Teraz, w ciągu zaledwie dwóch lat, go podwoiła. Po piętach depcze jej stary znajomy z branży, czyli Microsoft. Przedsiębiorstwo założone niemal pół wieku temu przez Billa Gatesa i Paula Allena, obecnie jest wyceniane na 1,6 biliona dolarów. Porównywalną wartość posiada Amazon Jeffa Bezosa. Dwie kolejne w rankingu – Alphabet (właściciel Google i Androida) oraz Facebook – oscylują wokół biliona dolarów każda. W pierwszej dwudziestce najbogatszych firm na świecie na próżno szukać przedstawicieli innych branż niż wysokie technologie.
Władza XXI wieku
Błędem byłoby jednak oceniać potęgę Apple czy Facebooka jedynie przez pryzmat ich ekonomicznej wartości. Chociaż co roku notują one zyski rzędu setek miliardów dolarów, to swoją hegemoniczną pozycję zawdzięczają przede wszystkim roli ich produktów w naszym życiu. Kto z nas potrafi wyobrazić sobie rzeczywistość bez smartfonów, mediów społecznościowych czy Windowsa? Oczywiście, znajdują się na tyle odważni indywidualiści, którzy z różnych powodów świadomie pozostają offline lub korzystają z wolnego oprogramowania i w ten sposób demonstrują swój sprzeciw wobec dominacji amerykańskich gigantów. Co jednak ze zdecydowaną większością światowej populacji? Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej uzależniamy się od gadżetów i usług firmowanych przez spółki z Doliny Krzemowej. Dotyczy to nie tylko tzw. szarego człowieka, ale także rządów, na czele z tymi największymi. Na tym polega monopol XXI wieku.
Chociaż o negatywnym wpływie cyfrowych przedsiębiorstw na życie społeczne i publiczne eksperci alarmują od wielu lat, temat ten w dyskursie politycznym pojawił się całkiem niedawno. Na dobre zagościł on na łamach wiodących dzienników i stacji telewizyjnych dopiero po zaskakującym przebiegu wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku, które ku zdziwieniu tamtejszego liberalnego establishmentu wygrał Donald Trump. Okazało się, że cztery lata temu media społecznościowe stały się narzędziem szerzenia politycznej propagandy, często przyjmującej formę fake newsów i mowy nienawiści. Dalsze dziennikarskie śledztwa dowiodły znacznego udziału Rosji w tym procederze. Podobne mechanizmy zaobserwowano w kolejnych wyborach – w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Polsce… Co prawda za pioniera wykorzystania mediów społecznościowych w celach politycznych, w tym tzw. mikromarketingu (dostosowaniem przekazu do konkretnego odbiorcy) uważa się Baracka Obamę, jednak jego zwycięstwo w 2008 roku było na rękę amerykańskiej elicie. Liberalni politycy dojrzeli zagrożenie związane z cyfrowymi technologiami dopiero wtedy, gdy zamiast dalej umacniać ich pozycję, zaczęły one faworyzować populistów.
Pod koniec lipca tego roku przed Kongresem Stanów Zjednoczonych odbyły się pierwsze przesłuchania największych firm z branży wysokich technologii. Na pytania wybrańców amerykańskiego narodu odpowiadali m.in. liderzy Amazona, Apple, Facebooka i Google’a. „Nasi ojcowie założyciele nie klękali przed królami. My nie zamierzamy klękać przed cesarzami cyfrowej ekonomii” – ostrzegał demokratyczny kongresman David N. Cicilline. Stroszenie piórek na niewiele się zdało. Zresztą trudno było oczekiwać konkretnych rezultatów przesłuchań, skoro sami kongresmeni nie mogli dojść do porozumienia: czy firmy z Doliny Krzemowej to największe zło, czy dobro współczesnego świata? Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że mimo buńczucznych zapowiedzi, mało który z polityków był świadomy zasad i metod funkcjonowania Facebooka czy Amazona. Amerykańscy kongresmeni i senatorzy to bowiem przeważnie biali mężczyźni w zaawansowanym wieku, dla których cyfrowa rewolucja zatrzymała się na latach 90. XX wieku. W innych państwach wcale nie jest lepiej.
Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku próbę utemperowania technologicznych gigantów podjęła Unia Europejska. Bruksela stworzyła specjalny kodeks postępowania, według którego Facebook, Twitter i pozostali właściciele serwisów społecznościowych mieli walczyć z powielaniem fake newsów i mowy nienawiści na swoich platformach. Cel został osiągnięty jedynie połowicznie, choć na tle amerykańskiej impotencji, europejskie działania pozytywnie się wyróżniały. Warto także wspomnieć, że Unia Europejska to lider w promowaniu wolnego oprogramowania, choć można zastanawiać się, ile w promowanej przez Brukselę licencji pozostało z idealizmu ruchu free software Richarda Stallmana.
Korporacyjna oligarchia
Kiedy słyszymy „oligarchia” od razu kierujemy swoje myśli w stronę Rosji i pozostałych państw zza wschodniej granicy. Oligarchia, w dosłownym tłumaczeniu, oznacza sprawowanie władzy przez niewielką grupę ludzi, najczęściej wywodzących się z uprzywilejowanej części społeczeństwa. Tymczasem, zdaniem Stevena Telesa, profesora politologii z Johns Hopkins University, współcześnie „zbudowaliśmy niezwykle skomplikowane państwa, a bogaci nauczyli się wykorzystywać to do własnych celów. Przejęli gospodarkę”. Coraz częściej zatem mówimy o tzw. oligarchii rozmytej, gdzie związki między władzą, pieniądzem i mediami nie są tak bezpośrednie, jak np. w Rosji Putina. Oficjalnie Facebook czy Google wydają się więc sprzyjać demokracji i oddają głos tzw. zwykłemu człowiekowi. Faktycznie zaś niepostrzeżenie podporządkowują sobie kolejne instytucje, utrzymując dla niepoznaki jedynie fasadę demokracji.
Trudno nie uśmiechnąć się, kiedy Mark Zuckerberg obiecuje, że rozprawi się z fałszywymi informacjami i mową nienawiści na Facebooku. Albo kiedy Twitter kasuje rasistowskie wpisy Donalda Trumpa. Pomijając już ograniczającą moc poprawności politycznej czy wprost cenzury, z którą coraz częściej mamy do czynienia w mediach społecznościowych, mimowolnie pozwalamy kilku firmom nie tylko kontrolować nasze poglądy, ale i je kształtować. I jeszcze temu przyklaskujemy. Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że Facebook, Google czy Amazon sprzyjają myśli wolnościowej, gdyż oficjalnie opowiadają się za mniejszościami i równouprawnieniem. Rzeczywistość Doliny Krzemowej, skrajny libertarianizm i mizoginia kadry kierowniczej oraz feudalny system pracy każą jednak wątpić w szczerość działań technologicznych oligarchów.
Politycy nie zmienią świata – jak zwykle. Czy będziemy wkrótce żyli w technologicznej dystopii? To zależy głównie od nas samych.