PublicystykaSekcja FA Poznań

LIBERALNE MIASTO ZWIERZĄT CZEŚĆ 4. ZOOPOLIS I ANTROPOCENTRYZM

Najszerzej w Zoopolis omówione są relacje człowieka ze zwierzętami udomowionymi, w tym na pierwszym miejscu chowanymi „do towarzystwa” – tu z kolei dominuje oczywiście pies. Donaldson i Kymlicka atakują tych obrońców praw zwierząt, którzy mają twierdzić, że jedynym sposobem, aby uwolnić zwierzęta od koszmaru domestykacji, jest całkowita rezygnacja z ich trzymania. To podejście oboje nazywają abolicyjnym.

W polemice z abolicjonistami Donaldson i Kymlicka zarzucają im, że opierają się na „dość prymitywnym przekonaniu, że skoro powołanie do życia gatunków udomowionych było historycznie niesprawiedliwe, powinniśmy teraz dążyć do zakończenia ich istnienia” (s. 141). Tymczasem – postulują – analogicznie jak kiedyś czarnym niewolnikom w Ameryce należy im przyznać prawa obywatelskie. W takim układzie zwierzęta będą mogły wieść szczęśliwe życie i czerpać korzyść z poprawnych relacji z ludźmi.

 

ŚWINIE I PSY

Trzeba w tym miejscu stwierdzić, iż atak Donaldson i Kymlicka na abolicjonistów jest nieuczciwy. Głównie z tego powodu, o którym już wspominałem – zwierzęta udomowione to w 90% hodowlane w warunkach przemysłowych. Autorka i autor Zoopolis prawie kompletnie pomijają tę kwestię, koncentrując się na zwierzętach, „z którymi oglądamy telewizję”, a nie na tych, „które zjadamy”. W kilku miejscach niejako tylko mimochodem, nie drążąc tematu, wspominają, że hodowla zwierząt „zostanie zredukowana” (s. 245, 260, 340). Z tego, co piszą, wynika, że dotyczy to prawie całej populacji tych zwierząt. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby w miliardowych ilościach mogły z ferm trafić do azylów, o których piszą. To oznacza oczywiście, iż nie tylko poszczególne osobniki, ale niektóre gatunki czy podgatunki zwierząt domowych przestaną istnieć. Nie wiem zatem, czym różni się to od atakowanego przez nich abolicjonistycznego stanowiska.

Zatem osobniki, które mają zostać wyzwolone i upodmiotowione, należą do specjalnej kategorii zwierząt, których i tak położenie od kilku dekad (a być może od zawsze) jest zdecydowanie lepsze od innych. (W skrajnych przypadkach lepsze nawet od niektórych grup ludzi). Widzimy w nich nieodłącznych towarzyszy naszego życia, przyjaciół, nawiązujemy z nimi więzi emocjonalne i gotowi jesteśmy w nich dostrzegać antropogeniczne cechy. Nawiązujemy z nimi specyficzny rodzaj relacji, co czyni wyobrażalnym nadanie im określonych praw per analogiam.

To wszystko wydaje się jednak istotne w kontekście tego, że praktykowanie obywatelstwa w teorii najczęściej łączy się z koniecznością posiadania pewnych umiejętności kognitywnych. Jest to szczególnie istotne w odniesieniu do postulowanej współcześnie deliberatywnej wersji demokracji, stanowiącej niejako odpowiedź na kryzys jej przedstawicielskiej wersji. Wiąże się ona z koncepcjami tak wpływowych postaci nauk społecznych, jak Jürgen Habermas, John Rawls czy Chantal Mouffe [1]. Autorka i autor Zoopolis dużą uwagę skupiają na tym zagadnieniu, dowodząc, iż zdolności kognitywne nie są warunkiem obywatelstwa. Uważają, że osobowość, a co za tym idzie, także podmiotowość prawną, zyskuje się nie jako jednostka racjonalna, ale wrażliwa i czująca. W takim układzie zwierzęta udomowione (realnie – jak pisałem wyżej – specyficzna ich kategoria) mogą nabyć prawa obywatelskie, na tej samej analogicznej zasadzie, jak dzieci i osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Wiąże się to – piszą Donaldson i Kymlicka – „z koniecznością traktowania obywateli jako odrębnych i unikalnych jednostek, nie zaś jako przedstawicieli jakichś oryginalnych kategorii” (s. 189), np. gatunkowych. Reks zyskuje prawa obywatelskie nie dlatego, że jest psem, ale dlatego, że jest Reksem. Inny, zdziczały pies zaliczany do zwierząt liminalnych, tych praw mieć nie będzie, chyba że poddamy go socjalizacji, nadamy imię, kupimy obrożę, smycz i kaganiec, założymy książeczkę szczepień i przyuczymy do odpowiedniego zachowania w domu i przestrzeni publicznej. Jednocześnie – wg autorki i autora Zoopolis – ważna jest instytucja kurateli i rzecznictwa jako formy udziału w procedurach demokratycznych, co oznacza, że w imieniu tych podmiotów o ograniczonym potencjale racjonalnym przemawiają inni.

CZY ZWIERZĘTA SĄ RACJONALNE?

Ten zarysowany przez Donaldson i Kymlicka model obywatelstwa posiada wiele wewnętrznych sprzeczności, ale przede wszystkim jest do szpiku kości antropocentryczny. Opiera się cały czas na naszym, ludzkim podejściu do kwestii racjonalności i jej braku u innych niż ludzki gatunków. Osobiście podzielam pogląd, że zdolności kognitywne są – jak to nazwał Edward O. Wilson – „diagnostyczną cechą Homo sapiens”[2]. Zgodnie z koncepcją Noama Chomsky’ego tylko u ludzi w drodze ewolucji wykształcił się organ dający nam „zdolności kognitywne” przystosowywania się do środowiska, w tym posługiwania się językiem. Nie oznacza to jednocześnie, że zwierzęta nie są inteligentne (nie twierdzi też tego Chomsky). Możemy wyróżnić wiele rodzajów inteligencji. Jedną z nich może być „inteligencja kognitywna” i jest ona w zasadzie przynależna ludziom, ale można także mówić o inteligencji jako o ogólnej „zdolności do aktywnego przetwarzania informacji w celu lepszego przystosowywania się do zmiennego środowiska”[3]. Taki jej rodzaj posiadają wszystkie zwierzęta. Wymaga ona też zazwyczaj jakichś form komunikacji. Gdybyśmy przyjęli, że ptaki mają swoisty rodzaj „ptasiej inteligencji wzrokowo-przestrzennej”, to możemy być pewni, że ludzie są tu wyjątkowo ułomni. Uważam też, że psy mają rozwinięty rodzaj „inteligencji emocjonalnej”, który ułatwia im wejście w relacje z ludźmi. I tak dalej. Nie przychodzi nam jednak do głowy, żebyśmy mieli się porównywać czy dopasowywać do innych nie-ludzkich form inteligencji.

Zawsze doszukujemy się naszych ludzkich cech, w tym zwłaszcza racjonalności, u zwierząt. Problem zdolności kognitywnych zwierząt, choć w kontekście teorii obywatelstwa zaproponowanej przez Donaldson i Kymlicka pozornie nieważny, ciągle w ich książce powraca. Nie porzucają oni wiary, że odkryjemy, iż zwierzęta nam kiedyś pod tym względem dorównają. „Prawie każdego dnia – piszą – dowiadujemy się czegoś o umysłach i zdolnościach zwierząt, każdego dnia kreślone na piasku granice rzekomo właściwego ludziom statusu osobowego zacierają się coraz bardziej”. Wielu naukowców – argumentują dalej – twierdzi, że człowiekowate, delfiny czy wieloryby „posiadają wystarczające zdolności kognitywne”, by traktować je jako osoby, podmioty (s. 54; patrz też 170 i nast.; 182–183). Owszem, ale są to zdolności racjonalne w dalszym ciągu mocno ograniczone [4].

BEZ KONFLIKTÓW?

Właśnie dlatego, że liberalne kanony obywatelstwa wymagają pełnych zdolności kognitywnych, w tym specyficznych językowych, ich niedobór ze strony gatunków innych niż ludzki prowadzi do konieczności traktowania ich – w modelu Donaldson i Kymlicka – jak „niepełnosprawnych umysłowo”. Stąd też forsowana przez autorkę i autora koncepcja „sprawstwa zależnego”, która jest niczym innym jak rodzajem (w najlepszym przypadku) antropo-paternalizmu. Zwierzęta bowiem nie są niepełnosprawne intelektualnie (przynajmniej nie zdecydowana większość z nich), a także nie są dziećmi. Teza, że nasze domowe zwierzęta (przede wszystkim psy) zachowały wskutek domestykacji cechy neoteniczne[5] (s. 150 i nast.) nie usprawiedliwia nas, że mamy je traktować jak maluchy tylko dlatego, że są cały czas skore do zabawy (tak jakby dorośli ludzie nie byli). Problem ten uderza z całą mocą, kiedy u „naszych milusińskich” ujawniają się zdolności płciowe do rozmnażania się i musimy ten potencjał kontrolować. Kwestia ta również nie zostaje dostatecznie rozstrzygnięta w Zoopolis. Z jednej strony autorzy piszą o możliwości interwencji w momencie, kiedy dochodzi do „zaburzeń ich wewnętrznej rozrodczości”, a z drugiej każde poszczególne zwierzę domowe ma prawo do „nieograniczonej bez wyraźnej potrzeby aktywności seksualnej”. Sprawę komplikuje jeszcze to, że Donaldson i Kymlicka ciągle lawirują między tym, jak powinniśmy w tym zakresie potraktować zwierzęta hodowlane i „do towarzystwa”. Wreszcie dochodzą do wniosku, że: „Istnieje tu jednak szereg niewiadomych” (257 i nast.).

Kolejnym zagadnieniem, które w propozycji Donaldson i Kymlicka budzi wątpliwości, jest wizja względnej bezkonfliktowości relacji społecznych, jaka wyłania się z optyki współczesnego liberalizmu. Perspektywa ta prowadzi autorkę i autora do pominięcia w zasadniczym stopniu rozważań na temat antagonizmów wewnątrzgatunkowych i międzygatunkowych. Pokojowa koegzystencja ma być normą. Z aprobatą konstatują, że coraz więcej miejsc (zarezerwowanych do tej pory dla ludzi) jest bez obaw otwieranych dla zwierząt (np. restauracje, sklepy, kina, środki komunikacji publicznej itd.), nie dostrzegając, że dzieje się tak przede wszystkim dla wygody opiekunów, a nie ich podopiecznych. Jednak jeżeli w sali wykładowej pojawia się więcej niż jeden pies – znam to z autopsji – często dochodzi do żenujących awantur między nimi. Możemy oczywiście udawać, że nic się nie stało, albo zadać sobie pytanie, jak realnie zwierzęta terytorialne – psy i koty – reagują na nadmierne zagęszczenie ich populacji w środowisku miejskim? Donaldson i Kymlicka piszą, że zwierzęta oczywiście muszą być socjalizowane do życia w ludzko-zwierzęcej wspólnocie (s. 216 i nast.), ale to tylko eufemizm. Tak naprawdę mówimy tu o tresurze. Przystosowanie zwierząt do życia z ludźmi nie jest czymś bezproblemowym i nieantagonistycznym. Mózg zwierząt nie jest „niezapisaną tablicą”, na której w drodze uczenia, socjalizacji czy akulturacji możemy zakodować odpowiednie zachowanie. Edward O. Wilson twierdzi, że tylko niewielka jego część jest niczym tabula rasa, a resztę „można porównać do naświetlonego negatywu oczekującego na zanurzenie w wywoływaczu”[6]. Oczywiście ważne jest, jakiego rodzaju to „wywoływacz” (bodźce środowiskowe) oraz jak wykorzystywana jest pozostała część mózgu, ale nie możemy abstrahować od wrodzonych predyspozycji. Nie należy ich jednocześnie traktować jako ograniczenie. To właśnie te predyspozycje pozwalają zwierzętom zachować swoją gatunkową i osobniczą odrębność i niezależność.

Analizując kwestię antagonizmów, dostrzegamy, że Donaldson i Kymlicka martwią się przede wszystkim tym, iż możemy ucierpieć wskutek jednostkowych przypadków agresji ze strony zwierząt dzikich i liminalnych, takich jak wilki czy (w warunkach amerykańskich) kojoty. Twierdzą, że powinniśmy mieć świadomość tego ryzyka i go po prostu unikać. Ale problem jest szerszy. Z kontaktów między ludźmi i zwierzętami wynikają inne, o wiele bardziej poważne zagrożenia, np. epidemiczne. Ponownie – zostałyby one dostrzeżone przez Donaldson i Kymlicka, kiedy dostatecznie dużo uwagi poświęciliby np. zwierzętom hodowlanym czy negatywnym (dla ludzi) aspektom funkcjonowania zwierząt liminalnych. Z historycznego punktu widzenia znamy sporo przykładów, kiedy kontakt z innymi gatunkami narażał ludzi na poważne konsekwencje: „czarna śmierć” w XIV wieku spowodowała 40-procentowe wyludnienie Europy; pandemia chorób odzwierzęcych w okresie konkwisty obu Ameryk zabiła kilka milionów Indian; wybuch po zakończeniu I wojny światowej „grypy hiszpanki” doprowadził do śmieci ok. 30 mln ludzi [7]; komary, które pojawiły się z momentem inwazji Niemiec na Egipt w 1942 roku, zabiły – roznosząc malarię – więcej osób niż okupanci [8]. Mamy też przykłady odwrotne. Wirus COVID-19, jakim człowiek zaraził norki hodowlane w Danii, stał się przyczyną wybicia ich całej populacji – 15-17 mln osobników.

SUWERENNOŚĆ POKONANYCH

Możemy oczywiście przyjąć, że w Zoopolis mamy wizję świata bez zwierząt hodowlanych, ale to automatycznie nie oznacza braku występowania zoonoz. Nie możemy zakładać, że np. zwierzęta liminalne to tylko śpiew ptaków o poranku i zwinne wiewiórki w miejskim parku cieszące oko spacerowiczów; to także wszędobylskie szczury i „nadprodukcja” gołębiego guana. Nie chcę oczywiście nikogo przerazić, ale zaznaczyć, iż istnieje jeszcze druga strona medalu relacyjnych stosunków między ludźmi i zwierzętami (a także między samymi zwierzętami), nie dość wnikliwie przedstawiona przez Donaldson i Kymlicka.

W kwestii zwierząt dzikich autorka i autor Zoopolis postulują, aby traktować je jako suwerenne populacje, choć z prawem – o czym pisałem wcześniej – do interwencji w ich wewnętrzne sprawy. Można powiedzieć, iż jest to „suwerenność pokonanych”, mocno ograniczona. W kontekście Kanady (skąd pochodzą Donaldson i Kymlicka), gdzie obszarów „dzikich”, zwłaszcza na dalekiej północy, jest jeszcze względnie dużo, sytuacja wygląda inaczej niż np. w zachodniej i środkowej Europie [9]. Gęsta sieć osadnicza i urbanizacja sprawiają, że zwierzęta, które uchodzą za dzikie, mają tak naprawdę charakter liminalny. Znaczna część z nich trafia na listę zwierząt łownych, będąc każdego roku jednocześnie dokarmiana i odstrzeliwana. Pozostałe próbują znaleźć miejsce między osiedlami mieszkalnymi, obszarami uprawnymi i lasami poddawanymi intensywnej eksploatacji. Tutaj na każdej piędzi ziemi człowiek już postawił swoją nogę. Jedynie w ścisłych rezerwatach, parkach narodowych i wyższych partiach gór jest inaczej. Niemniej np. w przypadku Polski to jedynie 1–2% całej powierzchni kraju! Sytuacja ta oznacza – o czym doskonale wiemy – radykalną redukcję liczby gatunków. Utrata bioróżnorodności to jedna z zasadniczych konsekwencji rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego. Musimy pamiętać, iż najczęstszą przyczyną redukcji gatunkowej fauny wywołanej przez człowieka nie jest wcale jej nadmierna eksploatacja (15%), ale zniszczenie środowiska fizycznego (73%); wyparcie przez intruzów (np. uciekinierów z ferm hodowlanych, jak norki amerykańskie, czy przez inne gatunki introdukowane przez człowieka celowo lub mimowolnie) (68%); a także zniszczenie środowiska z powodu zanieczyszczeń chemicznych (o charakterze rolniczym i przemysłowym) (38%); wreszcie hybrydyzacja (38%)[10]. Jak przyznają autorzy Zoopolis, powołując się na badania naukowe, aż 83% całkowitej powierzchni lądowej na świecie „znajduje się pod bezpośrednim wpływem działalności człowieka” (s. 119). W takich jednak okolicznościach pisanie o tym, iż zdarza się, że zwierzęta dzikie „aktywnie poszukują obszarów ludzkiego osadnictwa, ponieważ oferują one więcej źródeł pożywienia, więcej schronień i lepszą ochronę przed drapieżnikami aniżeli siedliska dzikiej przyrody” (s. 338), nie ma większego sensu. Należałoby to raczej wiązać z utratą przez nie „suwerenności” i przejścia od życia w warunkach dzikich do liminalnych – bardziej z konieczności niż wolnego wyboru. Gatunki żyły i żyją bowiem pod ciągłą presją rozwijającej się gospodarki i osadnictwa ludzkiego. Niszczone są ich siedliska. Zamiast jednak postulować nie tylko powstrzymanie tej ekspansji, ale także odwrócenie tego procesu, Donaldson i Kymlicka chcą zachowania status quo: „nie pozostaje nam nic innego, jak zwyczajnie uznać, że osiedlając się na terenach zajmowanych przez zwierzęta, ludzie postąpili (i postępują) niewłaściwie, ale już ludzcy potomkowie owych osadników stali się nowym ‘stanem faktycznym’”. I dalej dodają: „Rzetelna teoria polityczna terytorium powinna zatem wyjść od obecnego stanu faktycznego…” (s. 338–339). Czy rzeczywiście?

ZAKOŃCZENIE

Można podsumować, iż w obliczu udomowienia zwierząt, naruszenia gatunkowej integralności, jak też redukcji obszarów „dzikiej przyrody”, zachowanie status quo jest kamieniem węgielnym całej koncepcji Zoopolis. To tylko pozornie perspektywa mniej utopijna i bardziej pragmatyczna od innych. Z politycznego punktu widzenia jest ona rozczarowująca.

Donaldson i Kymlicka podeszli do problemu od niewłaściwej strony. Dopatrują się bowiem rozwiązania przede wszystkim w zmianie prawa, zamiast szukać go w zmianie struktury gospodarki kapitalistycznej, stosunkach własności, stylach życia rozumianych jako wielkość i forma konsumpcji itd. Gdyby spoglądać w przyszłość, kluczowa wydaje się likwidacja hodowli i całkowite odejście od spożycia mięsa i wykorzystania innych produktów pochodzenia zwierzęcego. Odkryłoby to przed nami zupełnie inną perspektywę stosunków ekonomicznych i politycznych oraz zarysowałoby nowe możliwości budowy relacji międzygatunkowych. Według FAO aż ok. 80% światowych użytków rolnych jest przeznaczana na produkcję hodowlaną (na pastwiska i zasiew paszy)[11]. Zaniechanie produkcji hodowlanej uwolniłoby ogromne obszary, które mogłyby choćby częściowo zostać przywrócone „dzikiej przyrodzie” i potraktowane jako dobro wspólne. Wiadomo, że produkcja roślinna – licząc z hektara – jest w stanie wyżywić o wiele większą liczbę ludności niż produkcja zwierzęca. Jednocześnie zmiany form konsumpcji miałyby dodatni wpływ na powstrzymanie zmian klimatycznych, jako że hodowla jest odpowiedzialna przynajmniej za kilkanaście procent emisji gazów cieplarnianych [12]. Rezygnacja z hodowli spowodowałaby zmiany strukturalne na wsi. Dynamiczny rozwój przetwórstwa mięsnego i nabiałowego doprowadził do koncentracji własności ziemi i zaniku tradycyjnych gospodarstw chłopskich. Rezygnacja z przemysłowej produkcji zwierzęcej mogłaby zmienić zasady użytkowania i własności gruntów rolnych oraz powstrzymać degradację ekonomiczną gospodarek średnio- i małoareałowych.

Patrząc od tej strony, inaczej też musimy zdiagnozować siły społeczne mogące wpłynąć (dodatnio czy ujemnie) na postulowane zmiany ustrojowe. Branża produkcji zwierzęcej to ogromny kapitał, często o charakterze korporacyjnym i międzynarodowym, tradycyjnie silnie powiązany ze strukturami władzy politycznej [13]. Decyduje ona o zatrudnieniu np. w Polsce setki tysięcy pracowników najemnych (nie licząc rolników indywidualnych prowadzących własną gospodarkę). W przetwórstwie tego typu, w każdym w zasadzie kraju, zatrudnia się najczęściej pracownice i pracowników imigracyjnych, bardzo słabo opłacanych i szczególnie dotkliwie wyzyskiwanych [14].

Twierdzę, że zmiana społeczna w tym zakresie zależy zatem od szerszego spektrum grup społecznych, niż zarysowanego w Zoopolis. Jednym z powodów ataku Donaldson i Kymlicka na abolicjonizm za jego radykalną niechęć do utrzymywania zwierząt domowych było przekonanie, że właściciele zwierząt są podporą ruchu obrony ich praw. Gros z nich – piszą – wypracowała sprawiedliwe relacje ze swoimi podopiecznymi (s. 81), a abolicjonizm jedynie zraża „wielu potencjalnych zwolenników” (s. 140). Jest to wizja bardzo ograniczona i mieszczańska. Koszty zarysowanych przez Donaldson i Kymlicka sprawiedliwych relacji ze zwierzętami „do towarzystwa” – przy dużej ilości poświęcanego im czasu, odpowiednim standardzie wyżywienia oraz np. opieki weterynaryjnej – mogą faktycznie ponieść tylko przedstawiciele klas średnich i wyższych społeczeństw zachodnich lub azjatyccy nuworysze, niekoniecznie już np. polski przeciętny emeryt czy emerytka. Jednocześnie społeczeństwa szanujące prawa zwierząt nie mogą tolerować wyzysku i niesprawiedliwości w innych sferach życia. Dlatego twierdzę, że ruch proanimalistyczny musi zyskać przede wszystkim poparcie wśród – na przykład – protestujących przeciwko fermom przemysłowym mieszkańców wsi oraz strajkujących pracowników i pracownic zakładów mięsnych[15]. To przekonanie tych klas społecznych ma kluczowe znaczenie dla naszej sprawy – zaprzestania eksploatacji zwierząt i położenia kresu ich cierpieniu.

 

Przypisy:

[1] Katarzyna Goworek, „Elementy demokracji deliberacyjnej jako sposób na zwiększenie partycypacji obywateli w polskim życiu publicznym”, Refleksje, nr 11/2015.

[2] Edward O. Wilson, Socjobiologia, Poznań 2000, s. 115.

[3] Za Wikipedia, hasło „inteligencja”.

[4] „Systemy komunikacji używane przez inne gatunki nie są w tym sensie ‘otwarte’. Większość z nich to systemy ‘zamknięte’, tj. umożliwiające przekazywanie tylko skończonej i stosunkowo niewielkiej liczby różnych ‘komunikatów’, których znaczenia są ustalone (tak jak znaczenia komunikatów, które można przesłać za pomocą międzynarodowego kodu telegraficznego), a zwierzę nie może ich zmieniać ani konstruować nowych ‘zdań’” (John Lyons, Chomsky, Warszawa 1998, s. 31).

[5] Zachowywanie cech osobników młodocianych przez osobniki dorosłe (za: Wikipedia, hasło „neotenia”).

[6] Edward O. Wilson, dz. cyt., s. 94.

[7] Mikołaj Iwański, „Pandemiczny potencjał przemysłowego chowu zwierząt”, [w:] Pandemia. Nauka. Sztuka. Geopolityka, pod red. Mikołaja Iwańskiego, Jarosława Lubiaka, Szczecin/Poznań 2018.

[8] Maciej Gdula w: Bruno Latour, Polityka natury. Nauki wkraczają do demokracji, Warszawa 2009, s. 7.

[9] W Polsce gęstość zaludnienia wynosi 123 osoby na km2, w Kanadzie 4 osoby na km2 (za: Wikipedia).

[10] January Weiner, Życie i ewolucja biosfery, Warszawa 2012, s. 325.

[11] http://www.fao.org/animal-production/en/ (dostęp 04.05.2019).

[12] Czytaj m.in.: Elke Stehfest i inni, „Climate benefits of changing diet”, Climatic Change, Volume 95, Issue 1– 2/2009; Christian J. Peters i inni, „Carrying capacity of U.S. agricultural land: Ten diet scenarios”, Elementa: Science of the Anthropocene, Volume: 4 (0):000116, 2016.

[13] Nieco szerzej na ten temat pisałem w: Jarosław Urbański, „Między dobrostanem a eksploatacją. Anatagonizm

gatunkowy w kapitalizmie”, [w:] Dobrostan zwierząt. Różne perspektywy, pod red. Hanny Mamzer, Gdańsk 2018,

  1. 201 i nast.

[14] Należy tu wspomnieć przede wszystkim o badaniach Ilony Rabizo: W kieracie ubojni. Zwierzęta i ludzie w

przemyśle mięsnym, Poznań 2018; patrz także jej opracowanie „Rzeźnia Henry’ego Forda”, [w:] Jarosław Urbański, Społeczeństwo bez…, s. 277 i nast.

[15] Patrz też: Jarosław Urbański, „Posłowie. Zaangażowanie i sprzeciw – badania aktywistyczne”, [w:] Ilona Rabizo, dz. cyt., s. 120 i nast.

 

Jarosław Urbański

 

www.rozbrat.org

Udostępnij tekst

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *