W starożytnych Atenach, ci którzy podziwiali stoicką filozofię indywidualizmu, obrali jako swoje motto słowa: powstrzymywać się od fasoli. Ten zwrot znaczył dokładnie "nie głosuj". Głosowanie w Atenach polegało na wrzucaniu do pojemnika fasoli o różnych kolorach. [1]
Głosowanie to wyrażanie preferencji. Wybieranie samo w sobie nie jest złe. Wszyscy każdego dnia głosujemy za lub przeciw wielu usługom lub towarom. Kiedy głosujemy "za" (kupujemy) jakimkolwiek dobrem lub usługą, jednocześnie głosujemy "przeciw" dobru lub usłudze, których nie wybieramy. Wielką zaletą rynku jest to, że nikt nie jest ograniczany przez decyzję innych ludzi. Mogę wybrać markę "X", ale to nie zapobiega wybraniu przez Ciebie marki "Y".
Jednak kiedy umieszczamy głosowanie w strukturach polityki, pojawia sie olbrzymia zmiana. Kiedy wyrażamy naszą preferencję polityczną, robimy to tak aby podporządkować innych naszej woli. Polityczne głosowanie jest metodą prawną, którą przyjęliśmy i wychwalamy dla uzyskania monopolu siły. Głosowanie jest niczym więcej jak przekonaniem, że "silniejszy ma rację". Zakłada się, że każda decyzja oczekiwana przez większość głosujących musi być pożądana, wnioski idą nawet dalej aż do przypuszczenia, że każdy kto nie zgadza się z poglądami większości nie ma racji lub prawdopodobnie jest niemoralny.
Bądź odpowiedzialny: nie głosuj! To nie jest wlepka, którą będziesz mógł zobaczyć w najbliższych tygodniach. Przeciwnie, wyborom będzie oddawana niemal religijna cześć, a głosowanie będzie przedstawiane jako obowiązek. Ale co, jeśli głosowanie jest tylko jeszcze jednym rządowym formularzem do wypełnienia? Co, jeśli najmocniejszą polityczną reakcją jest powiedzenie "nie" przez rozdarcie formularza na pół?
Tego listopada[*] większość ludzi nie "zrobi tego" w kabinie wyborczej pomimo prób ich zawstydzenia. Spędzą czas na zajęciach, które wzbogacają ich życie: robiąc zakupy, bawiąc się z dziećmi, nadrabiając zaległości w pracy. Nawet ostatnie prawybory, które miały odzwierciedlać ożywienie i ferment w Partii Demokratycznej przyciągnęły tylko 11.4 % uprawnionych do głosowania. Republikańskie prawybory wypadły jeszcze gorzej z rekordowo niską, 6,6-procentową frekwencją.
Jeśli nawet wojna nie potrafi zmotywować ludzi do wrzucenia swojego głosu do skrzynki, najwyższy czas, by spojrzeć na niegłosowanie z zupełnie innej perspektywy. Może niegłosujący mają rację. Poza tym, jeśli większość ludzi nie chce kupować znanego sobie produktu, to winni są oni czy produkt? Politycy mogą mieć pretensje tylko siebie, jeśli ludzie nie kupują tego, co sprzedają.
Odruchową odpowiedzią jest oskarżenie niekupujących o apatię. W wielu przypadkach może to być prawdą, ale to nie wina niegłosującego, że uważa głosowanie za niestotne dla jego życia. Nienaturalny podział na okręgi wyborcze, który powoduje, że wyniki są niemal pewne, wystylizowani i wykreowani kandydaci, dwupartyjny system, który ogranicza dostęp do alternatywnych opcji, kandydaci zadłużeni u korporacyjnych sponsorów i lobbystów, nierealizowane obietnice wyborcze, oszukańcze procedury, które sprawiają, że wielu uważa, że prawowicie wybranym prezydentem jest Al Gore. Jawnie zdeprawowany nowojorski polityk Boss Tweed powiedział kiedyś "Możesz zagłosować na kogo chcesz spośród kandydatów, których wcześniej pozwolisz mi wybrać." Krótko mówiąc, w momencie kiedy nazwiska kandydatów znajdują się na karcie, wybór już został dokonany. I apatia staje się racjonalną reakcją.
Oficjalna propaganda wciąż mówi, że jesteśmy wolni, że czas totalitaryzmu się skończył - jednak jest to tylko propaganda. Teoria ta nie pasuje do rzeczywistości, w dodatku nie chce rzeczywistości przekształcać, a jedynie maskować realny układ sił, realne funkcjonowanie systemu. Jako społeczeństwo wciąż jesteśmy poddani władzy, a nie ją dzierżymy we własnych rękach. Wciąż mamy słuchać, a nie mówić. Czas na zabieranie głosu wyznacza się nam odgórnie, dokładnie określając możliwe wypowiedzi. Jednym z tych wątpliwych przywilejów mający świadczyć, że to my rządzimy są wybory.
System pozwala, żebyśmy wybrali, kto ma nas gnębić przez następne parę lat. Możesz sobie bardzo wolnościowo wybrać pana: w kolorze czerwieni, bieli, katolickiej czerni, a nawet w kolorze gówna, cała plejada ucharakteryzowanych gwiazd sceny politycznej, nie pozwoli ci pomyśleć, że nie masz wyboru. Nie możesz tylko jednego - nie możesz nie zrzec się władzy na rzecz polityków. Nie możesz rządzić się po swojemu. Ty nie masz zdania, to twój reprezentant wie co chcesz powiedzieć. Wybory nie służą niczemu innemu jak legitymizacji władzy przedstawicielskiej, jej poczynań. Ile razy słyszeliśmy, że jeśli coś się komuś nie podoba to jest to jego problem, bo politycy zostali wybrani demokratycznie, więc mogą robić co im się podoba.
Wolność polityczna sama w sobie jest zawsze iluzją. Człowiek, który pięć jeśli nie sześć dni, w tygodniu żyje w zależności ekonomicznej od swojego pracodawcy nie stanie się wolny tylko dzięki temu, że raz na cztery lata postawi krzyżyk na karcie do głosowania. Z reguły jesteśmy tak wyczerpani pracą, że nie mamy ochoty, a tym bardziej możliwości kontrolowania działalności polityków.
Przez minimum osiem godzin dziennie swoją najlepszą energię zużywamy na produkowanie zysków dla szefów, którzy nas kontrolują, pouczają i poganiają. Praca staje się coraz bardziej powtarzalna i bezmyślna, to za jej sprawą zablokowane zostają zdolności twórcze, ciekawość i niezależność myślenia, a w efekcie kształtuje się całkowicie uległych i posłusznych pracowników. Pracodawcy i administracja państwowa mogą się spierać ze sobą, ale współdziałają w utwierdzaniu władzy całości nad obywatelem-pracownikiem. Można dziś powiedzieć, doświadczając "dobrodziejstw" pracy najemnej, że stanowi ona największą z policji, w której funkcję pałki spełnia groźba zepchnięcia niepokornych w obszar nędzy.
Całą prawdę o głosowaniu da się streścić w jednym zdaniu: głosując, oddajesz innym władzę nad samym sobą. Wybierając jednego bądź wielu panów, niezależnie czy na krótko czy na długo, rezygnujesz z własnej wolności.
Jakakolwiek osoba, którą wyniesiesz na tron, na fotel prezydencki, czy na jakikolwiek stołek, będzie twoim panem. Tą właśnie osobę wynosisz ponad prawo, gdyż to ona będzie miała władzę stanowienia prawa i pilnowania, abyś właśnie Ty musiał go przestrzegać.
Uczestniczenie w głosowaniu jest czymś wyjątkowo bezsensownym
Tak bezsensownym jak przekonanie, że ludzie ulepieni z tej samej gliny co Ty, nagle, za dotknięciem magicznej różdżki, osiągną wyższe zrozumienie istoty wszystkich problemów. Wybrana przez Ciebie osoba będzie wydawać rozporządzenia na temat wszystkich rzeczy pod słońcem. O tym, jak ma wyglądać pudełko zapałek i o tym, jak rozpoczynać wojny. O tym, jak usprawniać rolnictwo i o tym, jak najlepiej unicestwić jakieś plemię Arabów lub Murzynów.
Kryzys w Polsce ma charakter nie tyle gospodarczy, co polityczny. Gospodarka (nie) funkcjonuje tak czy inaczej, ponieważ służy politycznej dominacji elit i prywatnym korzyściom władzy a nie zaspokajaniu potrzeb społeczeństwa. Kolejne reformy "nie udają się", bo nie idzie o to, by coś zmienić, lecz by zachować system przywilejów i umocnić władzę.
Weźmy choćby prywatyzację - nie ma ona na celu zmian w gospodarce, a przechwycenie bogactwa narodowego przez starą i nową nomenklaturę. Nie idzie o rozwiązanie jakiegoś problemu, a oto, kto będzie rządził - politycy nie proponują konkretnych rozwiązań, nie postulują by społeczeństwo w referendum zdecydowało jak rozwiązać tą czy inną sprawę. Politycy proponują by ich wybrać, a oni już wiedzą co jest dla nas najlepsze. Każda partia ma cudowny program, który rozwiąże wszystkie problemy. Czy nie tak samo głosił komunizm?! Nie istnieje program dobry na wszystko. Każdy zakład czy szkoła, każde miasto czy gmina ma swoje własne problemy, i tak jak różne są to sprawy, tak różnie muszą być rozwiązane. Bywają problemy wspólne dla wszystkich (np. brak pieniędzy czy samorządności), ale wynikają one nie z warunków ekonomicznych czy społecznych, a z przerostu interwencji państwa w życie społeczne (podatki), biurokracja itp. Szansą wyjścia z kryzysu może być uwolnienie się od tej kontroli i obciążeń, od polityków i ich cudownych programów. Trzeba stworzyć warunki, by ludzie sami rozwiązywali swoje problemy - jest to ich święte prawo, ale i obowiązek (jest to też sposób na ograniczenie konfliktów społecznych, gdyż każdy sam odpowiadając za siebie nie może mieć pretensji do innych). Warunki te to:
Otóż, gra nazywa się demokracją, ściślej - demokracją parlamentarną. Zasady są proste, jak na wyścigach: obstawiasz tego, czy innego posła - zamiast kasy dajesz zaufanie, lecz to nie zmienia faktu, że twój los zależy od tego (czy wygra on, czy jego rywale).
Jeśli obstawiłeś na dobrego posła możesz liczyć na to, że przez ok. cztery lata (choć pośrednio) będziesz przy żłobie, że to twoje, a nie sąsiada interesy będzie reprezentował. Tak jest w teorii, tak bywa czasami w krajach przodującego kapitalizmu, gdzie wygrywa się wybory dzięki kapitałowi na kampanię wyborczą, a ten mają bogaci (bankierzy i mafia), więc to oni wybierają swoje dojścia do koryta, lecz czasem coś ze stołu kapnie i dla reszty (odkryto bowiem, że wpuszczenie ludzi w kanał zapewnia większy spokój; ludzie nie muszą strajkować i demonstrować, by państwo zechciało zwiększyć opiekę socjalną dzięki jednym, a obciąć podatki dzięki drugim partiom - najlepiej więc, co drugie wybory zmieniać orientacje polityczną, mimo ryzyka schizofrenii i manipulacji). Niestety - polska demokracja jest niedorozwinięta (choć ponoć już nie jest socjalistyczna, lecz prawdziwa!) - stawiając na jakiegoś posła, nie masz pewności czy wygra wyścig do żłobu, czy nie (dzięki ordynacji można było wygrać wyścig z 200-300 głosami i przepaść z 10.000 - obecnie "udoskonalono" zasady gry tak, że ci co są już u koryta - pozostaną tam aż po Dzień Sądu Ostatecznego). Nie można też mieć pewności, że twój faworyt nie zmieni przynależności partyjnej, a partia - orientacji politycznej (cóż, czasy przełomu sprzyjają rozterką duchowym i poszukiwaniom nowych dróg, szkoda tylko, że kosztem umowy z wyborcą, którego się miało reprezentować i, na którego wciąż się powołuje). Ale nie koniec na tym, bo oto gdy ludzie zrozumieli, że wyborcze "obiecanki - cacanki, a głupiemu radość", że ich kolejny raz zrobiono w konia - zaczęli wychodzić na ulicę, zamykać się (strajkując) w zakładach. I posły zaczęły ryczeć, że za komuny to i owszem, lecz że w (ich) własnym domu nie wypada, że od tego (to jest - obalenia znienawidzonego rządu) jest parlamentarna demokracja... Można rząd odwołać, można rozwiązać sejm, ale jak pokazała praktyka, nikomu z posłów na tym nie zależy. I za cztery lata znowu nastąpi deja wu.Zatrważające, jak słaba jest ludzka pamięć, a jednym z najlepszych przykładów tego dowodzących jest gromadny udział ludności w parodii zwanej wyborami, nieważne czy to do sejmu czy na prezydenta, w których wybiera się "naszych przedstawicieli". Już niedługo wszystko się powtórzy, bo odprawiony będzie po raz kolejny pewien polityczny rytuał, w którym nasz udział będzie jedynie formalnością, sposobem, w który po raz kolejny dorwie się do koryta jeszcze jeden oszust.
I stanie się tak nie dzięki dużemu poparciu społecznemu dla jednego z kandydatów, ale dlatego, ze ludzie głosują kiedy im się każe, bo nowy poseł będzie na liście swojej partii. Naprawdę trudno jest pojąć dlaczego społeczeństwo od długich lat daje się robić w konia. Czy przykłady poprzednich wyborów nie uświadamiają nikomu, że przedwyborcze obietnice to tylko czcza gadanina obliczona na wywołanie jak największego efektu i uzyskanie większego poparcia elektoratu? Cóż właściwie grozi takiemu delikwentowi, jeśli będzie robił dokładnie na odwrót w stosunku do tego co mówił wcześniej? W końcu tak czy inaczej brak jest jakichkolwiek regulacji prawnych umożliwiających kontrolę władzy przez społeczeństwo, tak więc władcy maja w swych działaniach całkowicie wolną rękę. Zresztą wystarczy sięgnąć pamięcią tylko kilka lat wstecz i przypomnieć sobie, jakie nadzieje pokładano w rządach SLD po erze AWS-u, a teraz? Oczywiście każda partia składa nam obietnice, jej należy tylko słuchać, oni mają najlepszy pomysł na wyjście z kryzysu. Ale pamiętajmy - zawsze znajdywali się tacy "cudowni uzdrowiciele", sęk w tym, ze jak dotąd nic nikomu nie udało się uzdrowić, a wręcz przeciwnie - wszystko powoli zdycha. Mogłoby się wydawać, że doświadczone w ten sposób polskie społeczeństwo nie będzie mieć złudzeń co do tego, jak się potoczą losy naszego kraju po wyborach. Zresztą jakież to są ciekawe alternatywy? Tym razem mamy do wyboru pomiędzy neo-SLD, a głębszym zanurzeniem się w klerykalno-prawicowym bagnie. Czy są to aż tak pociągające możliwości, że warto będzie wybrać którąś z nich? Jakikolwiek by nie był wynik wyborów i tak jedno jest pewne - rządzący będą się martwić przede wszystkim o swoje, a nie o nasze potrzeby. Pamiętajmy - to okazja czyni złodzieja, a władza jest chyba najlepszą okazją. No i cóż czynić w tak beznadziejnej sytuacji? Chyba najlepiej zlekceważyć te i wszystkie podobne tym wybory, dając w ten sposób wyraz swojemu niezadowoleniu z takiego stanu rzeczy i nie dając kolejnemu darmozjadowi pretekstu do określenia się jako "wybrany przez naród". Po co dawać komuś kredyt zaufania, skoro on i tak go zdefrauduje? Każdy z nas swoje interesy reprezentować może tylko osobiście i nikt za nas tego lepiej nie zrobi, choćby się i uczciwie starał.
Problem bojkotu nadchodzących wyborów do parlamentu i prezydenckich wydaje się z perspektywy ruchu anarchistycznego oczywistością. Tymczasem sprawa nie jest tak jednoznaczna. Część luźniej związanych z naszym środowiskiem osób, wcale nie jest przekonana, czy w obliczu ofensywy skrajnie prawicowych ugrupowań, nawoływanie do bojkotu jest słuszną decyzją.
Za takim poglądem przemawia przede wszystkim obawa przed obyczajowymi represjami. Fakt jednak, że środowiska LPR, Młodzieży Wszechpolskiej, Radia Maryja, PiS są niechętne niektórym mniejszościom społecznym (i odmawiają im np. prawa do wolności wypowiedzi i zgromadzeń), nie świadczy, że inne ugrupowania, które mogłyby praktycznie powstrzymać rosnącą siłę skrajnej prawicy, jak PO, SDPL czy odradzająca się SLD, są wolne od uprzedzeń. To pod rządami liberałów spod znaku tych partii (jak też dzisiejszej Partii Demokratów), na masowo naruszano prawa pracownicze i związkowe. Skala łamania tych praw w porównaniu do problemów jakie dały się poznać przy okazji Parad Równości, jest niewspółmiernie większa. Różnica pomiędzy jednym (skrajnie prawicowym) i drugim (centrowo-liberalnym) łamaniem wolności polega (czasami, bo nie zawsze) na doborze "grupy docelowej" oraz sposobie przedstawiania tego problemu przez media. Przychylna w większości przypadków liberałom prasa reaguje, na fakty łamania wolności pracowniczych i związkowych, wyszukiwaniem tzw. racjonalnych uzasadnień. Równocześnie zdecydowanie piętnuje ona inne przypadki naruszania swobód. Ta wybiórczość jest dość charakterystyczna dla współczesnego świata mediów; stwarza pozory, że prasa w dalszym ciągu opowiada się za podstawowymi prawami obywatelskimi - niestety tylko w wybranych obszarach życia społecznego.
W 1917 roku Włodzimierz Lenin wyobrażając sobie jak będzie wyglądać Rosja Radziecka zakładał, że pensja delegata i reprezentanta ludu nie może przekraczać przeciętnego zarobku robotnika. W kilka lat po rewolucji okazało się, że nierówności majątkowe w ZSRR szybko się pogłębiają, osiągając – w latach 30. XX wieku - niekiedy rozmiary większe niż na kapitalistycznym Zachodzie. „Czerwona burżuazja” żyła dostatnio, choć wolała się nie obnosić ze swoim dobrobytem. Robotnicy z „bloku wschodniego” walczyli o to, aby te nierówności znieść. Tymczasem z biegiem czasu wmówiono wszystkim, iż problemem nie jest to, że nierówności istnieją, ale że się je ukrywa. Dlatego dziś reprezentanci narodu, w odróżnieniu od „czerwonej burżuazji” obnoszą się ze swoim majątkiem.
Najbogatszym posłem mijającej kadencji jest Mirosław Koźlakiewicz (PO), którego majątek szacuje się na ponad 50 mln zł. Jak zauważyło wielu dziennikarzy, posłowie z roku na roku są coraz bogatsi, co nie powinno nas oczywiście dziwić. Zdziwiłoby nas, gdyby zubożeli, co przytrafiło się parlamentarzystom Czech, którzy z powodu kryzysu finansów publicznych, obcięli sobie – po części przez przypadek – apanaże o nawet 1/5, czego wielu dziś tego żałuje. Jednak Czechy to dziwny kraj do tego ateistyczny. W katolickiej Polsce, gdzie posłowie i senatorowie szorują kolonami posadzki po kościołach, oddając cześć „biednemu cieśli”, pomysł zrównania swoich zarobków do poziomu przeciętnego robotnika, czy choćby obcięcia o 1/5, na pewno nie zaświta w głowie.
Po stłumieniu demonstracji na placu Tahrir 9 marca, dowiedzieliśmy się dziś ilu aresztowano. 173 osób jest nadal przetrzymywanych przez wojsko. Zostały one postawione następnego dnia przez sądem wojskowym: są oskarżeni o naruszenie godziny policyjnej, kradzieże, posiadanie broni, zakłócanie porządku publicznego itp. Oczywiście, nikt nie był uzbrojony, nic nie było ukradzione i aresztowania miały miejsce przed godziną 18.00, a godzina policyjna zaczyna się o północy.
Oskarżenia zostały skonstruowane wcześniej w siedzibie policji w Kairze. Część „szczęśliwców” została zwolniona bez procesu po torturach elektryczną pałką. 173 innych osób zostało skazanych na kary od 1 do 7 lat więzienia dla mężczyzn i rok ośrodka reedukacji dla dzieci i kobiet.