Zaloguj

Federacja Anarchistyczna

Jesteś tu: Start /
A+ R A-
Artykuły w sekcji: Wybory

Trwająca kampania wyborcza i nadchodzące wybory parlamentarne to kolejny festiwal zakłamania i czczych obietnic. Politycy i media mamią nas pozornymi alternatywami, które w rzeczywistości niczym się od siebie nie różnią. W istocie kandydatom wszech stron i wszech maści zawsze chodzi o to samo – by czerpać kolosalne zyski dzięki sterowaniu posłuszną, zastraszoną i zmanipulowaną masą ludzi. Zbyt dużo dali już na to dowodów, zbyt wiele razy nadużyli zaufania, zbyt często obracali się przeciwko zwykłym ludziom, byśmy po raz kolejny mieli uwierzyć w szczerość ich obietnic i intencji...

 

Demokracja parlamentarna to droga donikąd, gdyż wybieranie tzw. mniejszego zła albo rozstrzyganie, czy lepsza jest dżuma czy cholera, jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Oddawanie własnego życia w ręce innych nie godzi się ze zdrowym rozsądkiem, zaś utrwalanie autorytatywnego porządku społecznego przeczy elementarnym pojęciom równości i sprawiedliwości.

 

Świadomie decydujemy się bojkotować wybory. Nie wrzucimy naszego głosu do żadnej z urn, bo nie chcemy legitymować i utrwalać narzucanych nam reguł gry. Własne życie bierzemy we własne ręce. Nie ma i nie będzie realnej alternatywy jeśli dziś sami nie zaczniemy jej tworzyć.
Organizujmy się w miejscach pracy, w domach i na ulicach, a politykom pokażmy, że są nam niepotrzebni, oraz że nie są i nigdy nie będą godni naszego zaufania.

 

 
BOJKOT WYBORÓW!

 

 

 
Federacja Anarchistyczna Rzeszów

 

 

 

 

info i zdjęcia: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=946764305371050&id=319631091417711

 

 

Kurz po pierwszej turze wyborów prezydenckich jeszcze nie opadł. Zapowiada się, że długo nie opadnie, gdyż medialne szczekaczki z pewnością nie pozwolą na choćby krótkotrwałe odwrócenie uwagi społecznej od swoich chlebodawców w momencie, kiedy owa uwaga jest im najbardziej potrzebna. W chwili obecnej wszyscy możemy się domyślać, jaką zadymę zgotują sobie i całemu społeczeństwu w najbliższych dniach dwaj główni kandydaci do urzędu prezydenta, zanim któryś z nich ostatecznie nim zostanie. Obaj już od dłuższego czasu na to – bo bynajmniej nie dla ludzi jako ich „przedstawiciele” – pracują. Obaj z całym swoim zapleczem politycznym i medialnym. Obaj z prawej strony politycznej sceny. Obaj konserwatyści. Obaj pro-zachodni, na pasku Brukseli, Waszyngtonu i Watykanu (wymieniając w kolejności alfabetycznej). Obaj ciążący w kierunku zbrojeń i polityki anty-rosyjskich prowokacji. Obaj współwinni upokarzającego stanu, w jakim znajduje się społeczeństwo. W końcu obaj zgodnie stwarzający iluzję istnienia alternatywy, jaką zdają się rysować przed ludźmi mainstreamowe media. Obaj tak samo marionetkowi i puści w swoim przekazie… Oto wybór, przed jakim staje tzw. obywatel. Daje się mu możliwość wybrania między rakiem a rakiem, bo już nawet nie pomiędzy dżumą a cholerą. Już teraz można sobie zdać sprawę, że nic się nie zmieni, a przynajmniej nie na lepsze.

 
Jednakowoż perspektywa wyboru między rakiem a rakiem nie zarysowała się przed społeczeństwem dopiero wraz z ogłoszeniem wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich. Wcześniej przecież również można było „wybrać” spośród łącznie jedenastu podobnych sobie kandydatów, którzy realnie niczym istotnym się od siebie nie różnili. Zostali oni – wszyscy, co do jednego – stworzeni i wypromowani przez media. Media – od Gazety Wyborczej i TVN-u począwszy, a na Radiu Maryja i Gazecie Polskiej skończywszy – które od zawsze usiłują przedstawić wydarzenie, jakim są wybory, jako istotę demokracji, usilnie zachęcając ludzi do udziału w nich. Przez ostatnie tygodnie Telewizja Polska promowała udział w wyborach za pośrednictwem ograniczonych w przekazie, prymitywnych intelektualnie i bezdennie żałosnych w swej formie spotów, mających zachęcić niezdecydowanych do postawienia krzyżyka przy wybranym przez siebie nazwisku. Przy okazji każdych wyborów, przed i po ogłaszaniu ich wyników, dziennikarze, jak również zaproszeni przez nich do studia „rzeczoznawcy”, publicyści, artyści i – rzecz jasna – sami politycy, zwykli ubolewać nad niską, ich zdaniem, frekwencją, od lat nieprzekraczającą 50%. Społeczeństwu próbuje się wmawiać, że absencja wyborcza to wynik zwykłego lekceważenia, ignorowania czy olewania nie tylko tak dostojnego i znaczącego wydarzenia politycznego, jakim zdają się być wybory, ale w ogóle całego życia społecznego i obywatelskiego, przez ludzi nieświadomych, nieodpowiedzialnych i kompletnie nie interesujących się sprawami publicznymi. Zdaniem (przynajmniej tym oficjalnie wygłaszanym) dziennikarzy i parlamentarzystów, niechodzenie na wybory to oznaka totalnej obojętności oraz społecznej i obywatelskiej niedojrzałości. Mając na uwadze i w perspektywie kolejne wybory, zwykli oni odwoływać się do „sumienia”, „poczucia obowiązku” czy „historycznej odpowiedzialności” potencjalnych wyborców. Oczywiście nie robią tego ani w interesie wyżej wymienionych ani z poczucia misji, ani w czynie społecznym, a jedynie po to, by nieustannie legitymizować panujący wszem i wobec status quo. W końcu bez wyborców nie ma wyborów, a bez wyborów nie ma ich zwycięzców. Innymi słowy, brak rozstrzygnięcia wyborów, w ramach tzw. demokratycznego państwa, oznacza dla polityków brak możliwości dostępu do koryta czyli koniec złotego interesu. Politycy nie prą jednak wyłącznie na zdobywanie poparcia dla własnej opcji. Jak się okazuje, zależy im choćby właśnie na samej frekwencji. Często można się spotkać z wypowiedziami parlamentarzystów o treści: „To ważne, by wziąć udział w wyborach, by wyrazić swoje zdanie” albo „Drodzy rodacy, nie jest dla mnie ważne to, na kogo oddacie głos. Ważne, byście poszli i go po prostu oddali…”. Dlaczego zatem sama frekwencja jest dla nich tak ważna? Z jednej strony owszem, namawianie do udziału w wyborach bez względu na polityczne upodobania zakrawa na postawę godną obiektywnego męża stanu, co może polepszyć wizerunek i notowania określonego kandydata. Z drugiej jednak, jeśli propaganda pro-wyborcza zadziała, to okaże się, że kiedy jedna grupa wyborców, zachęcona do zwykłego „pójścia na wybory”, odda głos – nie ważne z jakich przyczyn – na jedną opcję, a druga, choćby przypadkowo, zagłosuje na drugą, odtąd chcąc nie chcąc identyfikując się z nią, to pozostaje jedynie kwestia nakreślenia silnej linii podziału pomiędzy jednymi a drugimi, oraz skłócenie ich poprzez wyolbrzymienie określonych cech obu stron politycznej konfrontacji…i efekt osiągnięty. W tym momencie bowiem, powstaje społeczeństwo podzielone, które gwarantuje nie tylko łatwość kierowania sobą w myśl zasady „dziel i rządź”, ale także zapewnia stałe indukowanie się wzajemną nienawiścią poszczególnych obozów i – co za tym idzie – długofalowy ich udział w wyborach, traktowanych od tej pory już nie jako jutrzenka zmiany na lepsze, ale jako starcie wrogich stronnictw – polityczny show, utrwalający legalne pozostawanie przy władzy. W istocie cykliczne nabijanie frekwencji wyborczej spełnia swoją uniwersalną i ponadczasową rolę o tyle, że jeśli już jedna czy druga taka opcja wyraziście się zarysuje, to potem mogą powstawać kolejne formacje, które na zasadzie rzekomych przeciwieństw, różnic programowych, odżegnywania się od „tamtych” czy choćby wykorzystując zwykłe zmęczenie społeczeństwa dotychczasową polityką, zyskają sobie zwolenników, którzy na jedną, góra dwie kadencje wyniosą je do władzy, aż w pewnym momencie okaże się, że ci, podobnie, jak poprzedni, nie mają nic oryginalnego do powiedzenia i na pewno nie mają też zamiaru realizować obietnic czy programu… Takie błędne koło toczy się latami i nie trzeba nikomu tłumaczyć, kto na tym zyskuje, a kto traci.

 
Parlamentarzystom pozostaje zatem być i gadać, reszta to zadanie dla mediów – mediów, które okazują się tak istotne i bezcenne dla polityków i tworzonej przez nich „demokracji”. Bez nich nikt nie wiedziałby nic ani o kandydatach ani o wyborczych terminach. Gdyby nie było codziennego politycznego mielenia w telewizji, radiu i prasie, to zapewne żaden człowiek nie zdążyłby ulec emocjom i znienawidzić określonej formacji czy konkretnej postaci parlamentarnej, a tym samym, w ramach realizacji założeń kampanii negatywnej, poprzeć opcji „przeciwnej”. Bo nie ma co się oszukiwać – w podzielonym społeczeństwie, z jakim mamy do czynienia, najczęściej nie głosuje się „za” kimś, tylko „przeciwko” komuś innemu wybiera się jego kontrkandydata. Można się zastanowić, czy takie postępowanie to faktycznie „wybór”. Chyba tylko tzw. mniejszego zła. Gdzie zatem sens wyboru?

 
Abstrahując od niekwestionowanej roli środków masowego przekazu w promowaniu i upowszechnianiu wyborczej delirki, same media nie zaistniałyby bez stojących za nimi politycznych lobby. To one nadają głównonurtowym dziennikarzom cele i pożywkę, którą codziennie można obrzucać nieświadomych odbiorców, żerując na ich emocjach i potrzebie bezpieczeństwa. To polityczne grupy interesów – po dojściu do władzy – obsadzają na medialnych stołkach poszczególne osoby i opłacają je, zapewniając jednocześnie duże profity, popularność i sympatię społeczną wielu z nich. W końcu to właśnie dzięki pozornie skłóconym politykom, dziennikarze mainstreamu uchodzą za obiektywnych mediatorów, neutralnych i panujących nad sytuacją, inteligentnych, błyskotliwych i kulturalnych (lub prowokacyjnie nie-kulturalnych) przedstawicieli społeczeństwa, którzy zawsze potrafią godnie i/lub sensownie przedstawić każdą informację, jednocześnie jednak umiejąc relatywizować każdą prawdę, opinię tendencyjnie przedstawiać jako fakt, zaś autentyczne dane kwestionować, nadawać im pozory spekulacji lub pomijać ich najistotniejsze części w sposób taki, by przypadkiem nikt nie pomyślał, że policja znowu nadużyła uprawnień, zaś strajkującym górnikom czy lekarzom chodzi o coś więcej niż tylko o kasę.

 
Nakreślony powyżej obraz symbiozy władzy i mediów pierwszego obiegu prowadzi do wniosku, że jedno nie ma racji bytu bez drugiego. Ta symbioza to stały i nierozłączny element „demokracji”, która w istocie nie jest niczym innym, jak tylko krypto-autorytaryzmem, w ramach którego polityczno-medialny establishment nie traktuje już nawet podmiotowo jednostki-wyborcy, ale operując pojęciami statystycznymi mówi o procentowych częściach pozbawionej świadomości masy, tym samym nadając im podmiotowe znaczenie decyzyjne. Samo słowo ‘demokracja’ to jedyne co pozostało z pierwotnego wydźwięku definicyjnej demokracji. Historyczne znaczenie tego słowa zakładało udział całych zgromadzeń ludowych i każdego ich uczestnika z osobna w podejmowaniu decyzji istotnych dla samoorganizowania się i rozwoju populacji antycznych społeczeństw. Zainteresowanie sprawami społecznymi było dla ówczesnych czymś naturalnym i wynikało z troski tak o osobiste, jak i o wspólne sprawy, oraz z poczucia indywidualnej i zbiorowej odpowiedzialności za tworzoną grupę. Dyskusje na forach publicznych i głosowania w określonych kwestiach nie sprowadzały się do wybierania często zupełnie nieznanych sobie „przedstawicieli”, którzy wszelkie istotne decyzje mieliby podejmować w imieniu swoich wyborców, nie ponosiliby przy tym wobec nich praktycznie żadnej odpowiedzialności i byliby nieodwoływalni przez cały czas trwania swoich kadencji, nie wspominając o tym, że czerpaliby ze swojej aktywności korzyści materialne (notabene niebagatelnie duże), tak jak ma to miejsce teraz. W obecnych czasach, choć zasady demokracji uczestniczącej upowszechniają się co raz szerzej w co niektórych miastach, większość ludzi przywykła do serwowanej przez polityków i media tezy, jakoby zwykli, „szarzy” obywatele nie byli w stanie podejmować istotnych dla życia społecznego decyzji za pośrednictwem powszechnych zgromadzeń czy referendów z powodu swojej niekompetencji społecznej, nieznajomości zasad ekonomii, technologii, edukacji czy zdrowia publicznego. Pojawia się więc pytanie o to, czym obywatele, czyli potencjalni wyborcy, mają się kierować wybierając swoich „przedstawicieli” skoro sami są niekompetentni? Jak mają rozumieć programy i zamiary wyborcze kandydatów, skoro sami są na tych sprawach nie znają? Odpowiedź jest prozaiczna, a wniosek jasny: albo polityka jest komplikowana celowo, a w rzeczywistości tylko pozornie, albo politycy tak lekceważąco i arogancko traktują ludzi, że myślą, że do zagłosowania będzie im wystarczył sam wizerunek publiczny i korzystna prezencja kandydata czy kandydatki. Oto, do czego ograniczona została rola wyborcy w procesie współdecydowania. Nierzadko dochodzi nawet do takich chorobliwie absurdalnych sytuacji, że omamiony poczuciem „obywatelskiego obowiązku” wyborca idzie do urny i skreśla „byle kogo”, aby tylko zagłosować, myśląc, że wtedy będzie mógł mieć „czyste sumienie”, jako ten który „uczestniczy” w życiu społecznym. Następnie powielana jest w społeczeństwie teza, jakoby „nieobecni” (tu: niegłosujący) nie mieli „racji” albo „jeśli ktoś nie zagłosował, to nie ma moralnego prawa krytykować wyników wyborów ani posunięć władzy”. Czyżby? A może sama absencja wyborcza jest już świadomym aktem sprzeciwu wobec niezmieniającego się razem z nazwą rządzącej partii czy nazwiskiem prezydenta systemu politycznego? Może ci niegłosujący ludzie na co dzień monitorują i krytykują zgubne dla populacji poczynania władzy, nie zgadzają się na społeczne wypaczenia, do jakich doprowadzają rządzący i od lat wołają o zmianę, proponując realną alternatywę, jednak są metodycznie zagłuszani i dyskryminowani? W końcu na karcie do głosowania nie było dwunastej opcji, pod tytułem: „Żaden z programów proponowanych przez powyższe osoby mi nie odpowiada” albo „Nie chcę uczestniczyć w politycznej farsie”. Ludziom faktycznie interesującym się życiem społecznym nie daje się wielkiego wyboru. Co zatem mają robić? Dlaczego mieliby się zgadzać z którymkolwiek programem wyborczym, jeśli żaden w pełni nie odzwierciedla ich wizji i poglądów czy też tylko częściowo się z nimi pokrywa? Dla części osób nieuczestniczenie w wyborach być może nie jest realizacją świadomej woli politycznej, ale raczej efektem podświadomego zniechęcenia, którego nie da się zniwelować zwykłym zagłosowaniem na kogoś „innego”. Dla innych jednak, często znacznie bardziej interesujących się życiem politycznym (niż ci chodzący na wybory) osób, bojkot wyborów to akcja polityczna. Ze zrozumiałych względów, takich ludzi pomija się w oficjalnych relacjach, publikacjach czy statystykach, szufladkując ich jako nieodpowiedzialnych i „mających wszystko w dupie”. W rzeczywistości, są oni szeroko rozumianymi i faktycznymi przeciwnikami systemu jako takiego, nie zaś konkretnej jego odsłony – systemu, który w ujęciu społeczno-politycznym oznacza cały układ wzajemnych zależności pomiędzy formalną władzą administracyjną, właścicielami kapitałowymi czy hierarchami religijnymi, którzy – wspólnie, w różnych możliwych kombinacjach – wykorzystując tworzone przez siebie zasady, zwane prawem, oraz tuby propagandowe w postaci mediów pierwszego obiegu, jak również metody nacisku ekonomicznego, „ogólnie” przyjęte i zmonopolizowane środki obrotu gospodarczego, takie jak np. waluta, „kartki” czy choćby państwowe obligacje, oraz dysponując zalegalizowaną przemocą, uciskają i wyzyskują ludzi uczestniczących w społeczeństwie, czerpiąc zyski z owoców ich pracy na rzecz rzekomego rozwoju społecznego. Nie jest istotne, jaką historyczną maskę przywdziewa system i w jakim wydaniu jawi się masom. Nie ważne, czy przybiera formę neoliberalnej socjaldemokracji, wolnorynkowej monarchii, republiki narodowej, centralnie sterowanego totalitaryzmu, nazizmu czy bolszewizmu. Forma czy też maska nie zmieniają jego istoty i założeń – system zawsze pozostaje systemem i wcale nie musi mieć twarzy konkretnie Komorowskiego, Kaczyńskiego, Palikota czy Millera… Choć obecnie tutaj to właśnie wyżej wymienione facjaty są jego najbardziej rozpoznawalnymi obliczami, to pamiętać należy, że poza nimi – a aktualnie może nawet przede wszystkim – system ma jednocześnie uśmiechniętą buźkę Piotra Kraśki, arogancką minę Moniki Olejnik, cyniczny uśmiech Adama Michnika, czy też obleśne i przepełnione sarkazmem rysy Rafała Ziemkiewicza.

 
W tym miejscu pojawia się kolejne zagadnienie czy też pojęcie głośne w ostatnim czasie – bycie ‘przeciwnikiem systemu’, czyli ‘antysystemowcem’. Media, którym dość często zdarza się zmieniać definicje i znaczenia konkretnych słów i określeń, a następnie skutecznie upowszechniać ich nowe użycie dla własnych celów, w przeciągu kilkunastu minionych tygodni zdążyły oswoić społeczeństwo z nowym i na wskroś nowatorskim rozumieniem wyrazu ‘antysystemowy’. Nie dostrzegając wyraźnych i zasadniczych różnic (bo i nie ma takich) pomiędzy zapatrywaniami i programami kandydatów na urząd prezydenta RP pochodzącymi spoza obecnego układu parlamentarnego, a tymi mniej lub bardziej powiązanymi z owym, przedstawiciele medialno-politycznego establishmentu nazwali tych pierwszych – o zgrozo! – ‘kandydatami anty-systemowymi’. Czy zrobili to po to aby ich ośmieszyć? Czy może po to, by ośmieszyć antysystemowość? A może i jedno i drugie? W każdym razie, pozory, jakie udało się stworzyć poszczególnym – nieznanym dotychczas – kandydatom, ograniczające się w zasadzie do ordynarnego i wzbudzającego silne kontrowersje języka oraz radykalnych propozycji, kompletnie nie mających pokrycia w realnych możliwościach, pomogły w wytworzeniu kolejnej społecznej iluzji – iluzji zaistnienia rzeczywistej alternatywy, która miałaby ostatecznie zburzyć dotychczasowy układ. Wielu totalnie zniechęconych i mających dość oficjalnej polityki ludzi, gotowych w ramach protestu nawet zrezygnować z głosowania, uległo temu nowemu złudzeniu i po raz kolejny dało się zaciągnąć do urny, wybierając tym razem „kandydata antysystemowego”. Stąd sukces Kukiza w tych wyborach, stąd też sukces Korwina-Mikke w wyborach do europarlamentu w ubiegłym roku. Pytanie, czy to faktycznie ich sukces? Być może. Jednak ich wyniki to przede wszystkim sukces mediokracji, która przewidując, że ludzie będą woleli nie pójść na wybory niż kolejny raz wybierać ten sam okłamujący i wykorzystujący ich od lat układ, stworzyła i wypromowała nową jakość polityczną – „antysystemowość”. Teraz nadszedł czas na zachwyt nad ową nową jakością – badania statystyczne i socjologiczne nowego rodzaju elektoratu, analizy jego składu populacyjnego i oczekiwań, próby – przynajmniej częściowej – ich realizacji, omamianie go przez obietnice radykalnych przemian, próby łączenia „antysystemowego” programu z systemowymi PoPiSami…i tak przez jakiś czas, dopóki społeczeństwo czasowo nie odwyknie od starego i nie odetchnie pozornie nowym smrodem. Za moment, historia prawie niepostrzeżenie zatoczy koło i znowu na tapetę oraz pierwsze strony dzienników wrócą zgrani gracze. Jednak póki co wszyscy doświadczamy zachwytu nad „zbuntowaną” częścią społeczeństwa. Ów zachwyt, rzecz jasna, przejawiany jest także przez nią samą. W końcu programy oferowane przez jej faworytów są ze wszech miar burzycielskie i dające poczucie zrodzenia nowej siły. Paweł Kukiz, krypto-nacjonalista, często fotografujący się w koszulkach o skrajnie prawicowych treściach, wypromował się postulatem wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Niby przeciwko systemowi, ale jednak ciągle chodzi o okręgi WYBORCZE. Tak czy siak, choć idea jednomandatowości może rodzić u części społeczeństwa jakieś złudnie pozytywne konotacje, to czym skutkowało jej wprowadzenie w senacie czy w co niektórych innych państwach – wiadomo – efekt okazał się, przynajmniej częściowo, paradoksalny. Jak bardzo „antysystemowy” jest zwolennik ordynarnie liberalnej ekonomii i kapitalizmu w jego najbardziej radykalnej formie, szowinista i przeciwnik jakichkolwiek demokratycznych rozwiązań, Janusz Korwin-Mikke, nie ma sensu pisać. No to może Grzegorz Braun, piewca i propagator monarchii, której podporą i zasadą działania ma być religijny fundamentalizm, chroniony najlepiej bronią atomową… Z kolei Marian Kowalski, jawny rasista i ksenofob, co do którego poglądów społecznych nie ma żadnych złudzeń i szkoda na nie każdego słowa, domaga się m.in. przejęcia władzy wykonawczej w pełni przez prezydenta – czyżby kolejnym krokiem miała być władza totalna skupiona w jednym ręku? Skoro ten polski Mussolini chce podjąć współpracę z „suwerennym” władcą, jakim jest według niego Aleksander Łukaszenka, to coś w tym może być. Przyglądając się programom i przysłuchując się wypowiedziom poszczególnych „antysystemowców”, można przestać się dziwić temu, że większość z nich domaga się przywrócenia kary śmierci czy też zwiększenia wydatków z publicznych środków na bezsensowne i bezcelowe zbrojenia. Pozostaje jeszcze jedna istotna kwestia: czy któremukolwiek z „przeciwników systemu”, już jako hipotetycznemu prezydentowi, udałoby się zmienić cokolwiek po wejściu na parlamentarne salony, czy też „demokratyczna” machina władzy – którą w istocie realnie zmienić można tylko poprzez unicestwienie, oddolnie i od zewnątrz – wciągnęłaby go i zmieliła, tworząc kolejny głos w swoim chórze samouwielbienia i samozadowolenia. Ot i cała „antysystemowość”, mająca polegać w rzeczywistości bynajmniej nie na obaleniu ale na utrwaleniu, czy wręcz umocnieniu panującego systemu ucisku, wyzysku i społecznego upokorzenia. Media w każdym razie są zadowolone, podobnie większość polityków, tylko „lewicy” pali się grunt pod nogami, ale to temat na kiedy indziej…

 
Mamy więc zatem obraz zarówno tzw. demokracji, jak i tzw. antysystemowców. Mamy też pozorne alternatywy i jedynie słuszną rację serwowaną przez media. Czy zatem dalej można uważać, że jest się wolnym i rzetelnie poinformowanym, pełnoprawnym i poważnie traktowanym obywatelem wolnego kraju? To pytanie pozostaje do rozważenia. Nie skupiając się jednak wyłącznie na krytyce i negacji (negacji czegoś, co istotnie samo w sobie jest negacją wolności, sprawiedliwości i zdrowego rozsądku), dobrze jest też zwrócić uwagę na rzeczywiste i faktyczne opcje tworzenia realnej alternatywy. Otóż prawdą jest, że systemu jeszcze nikt nie rozwalił od środka. Definitywna zmiana i wyleczenie społecznej rzeczywistości z trawiącego ją nowotworu oficjalnej polityki może się odbyć tylko za pośrednictwem oddolnej inicjatywy solidarnych i współpracujących ze sobą w imię wspólnych celów ludzi. Dlatego tak ważne, zwłaszcza w dobie narastającej arogancji władzy, szerzącego się bezprawia sądów i komorników, rosnącej brutalności policji, okradania przez banki, upokarzania przez pracodawców, osiągającej monstrualne rozmiary biurokracji, zmuszania do pracy na umowach śmieciowych, upowszechniającej się gentryfikacji, pchania mas ku zbiorowym samobójstwom, jakimi są wojny, hegemonii zatruwających środowisko naturalne globalnych multikorporacji, coraz bardziej bezczelnego zacierania prawdy przez media, odzierania ludzi z resztek godności i zasiewania pomiędzy nimi ksenofobicznej nienawiści, jest dobrowolne samoorganizowanie się jednostek ludzkich w grupy wspólnych spraw, tak w miejscach pracy, jak i w środowiskach lokatorskich, na ulicach, w grupach społeczno-politycznych, kulturowych, alternatywnych środkach przekazu informacji czy innych, niezależnych oraz uskuteczniających i propagujących niezależną świadomość formacjach. Nawet, jeśli droga do sprawiedliwej rzeczywistości wolnych jednostek na chwilę obecną wydaje się długa, to póki co, już teraz każdy i każda z nas – wykonując pierwszy krok w jej stronę – może na własną rękę demonstrować panującemu systemowi to, że nie zgadza się na warunki, jakie ten ustala, i że przyjdzie czas na jego koniec wraz z nadejściem prawdziwej zmiany i realnej alternatywy. Taka demonstracja może odbywać się choćby przez bojkot oficjalnej polityki i wyborczą absencję… Zatem do nie-zobaczenia przy urnach!

 

BOJKOT WYBORÓW!
SOLIDARNOŚĆ NASZĄ BRONIĄ!

 

 
ZZ.

Według wstępnych sondaży frekwencja wyborcza wyniosła ok. 47% uprawnionych do głosowania. Według sondażu przygotowanego przez OBOP, hegemonię w parlamencie utrzymała prawica Platforma Obywatelska z 39,6%, Prawo i Sprawiedliwość 30,1%  Trzecią siłą w parlamencie ma być Ruch Palikota (10,1 proc.). Kolejne miejsce zajął PSL (8,2 proc.). Sojusz Lewicy Demokratycznej uzyskał 7,7 proc. poparcia.

Polska Jest Najważniejsza oraz Polska Partia Pracy - "Sierpień 80" nie przekroczyły progu wyborczego uzyskując odpowiednio 2,2 proc. oraz 0,6 proc. poparcia.
Tuż przed wyborami parlamentarnymi odbył się szereg wydarzeń związanych z akcją bojkotu wyborów parlamentarnych przeprowadzonych przez grupy anarchistyczne.

1 i 8 października pod szyldem Federacji Anarchistycznej odbyły się akcje antywyborcze w Szczecinie: pierwsza podczas Marszu Wyzwolenia Konopi, w której uczestniczył min. Janusz Palikot, druga  przybrała postać happenigu w którym udział brali „politycy” przebrani za świnie rozdające obietnice bez pokrycia.

Co jakiś czas na ulicach Poznania można obserwować efekty działania ekipy ManuFAktura. Tym razem odnieśli się do wyborów.

Na swojej stronie emfa.pl umieścili taki oto komentarz:

Przy okazji Wyborów 2011 zrobiliśmy kilkanaście citylightów. Dopowiadać chyba za dużo nie trzeba. Nasze uczestnictwo w wyborach to legitymizacja tego systemu. Symboliczna, ale ważna. A jak ten system wygląda, widać. Nie dajmy się wkręcać w spektakularne zagrywki władzy, która tworzy fasadową demokracje. Organizujmy się poza strukturami władzy. Odrzućmy jej język. Wtedy będzie na czym budować. Bo jaką budowle buduje sie od góry w dół? A to własnie nam się proponuje. Duża część citylightow z fiutkiem szybko poznikała z przestrzeni. Najwyraźniej powiedzieliśmy trochę za dużo o stanie naszej demokracji. Aż korci by coś dopowiedzieć.
wybory2
wybory_dzien
wybory_noc

Zdarzenie

Pijany, prawie z 3 promilami alkoholu wszedł pod nieoznakowany radiowóz jadący zgodnie z przepisami 50 km/godz. Agresywny tłum kiboli zaatakował funkcjonariuszy i uniemożliwił udzielenie pierwszej pomocy przez funkcjonariuszy zacierając przy okazji ślady zdarzenia. Tyle oficjalnej wersji.   A teraz zobaczmy czy na pewno:

Czy jazda z maksymalnie dopuszczalną prędkością w gęstej mgle jest dopuszczalna? Tak samo rzecz się w bezpośredniej bliskości masowych uroczystości i imprez. Sport jest dziedziną wspieraną przez państwo – fety organizowane są przez oficjalne organy i za jej akceptacją a alkohol jest akceptowalną częścią (promocja i konsumpcja piwa stanowi wręcz symbiotyczną cześć otoczki „sportu” Każdy kto choć raz natrafił na świętująca ( na smutno czy wesoło) grupę kibiców wie ze wychodzą na ulice nie zwracając zbytnio uwagi na normalny ruch – tak samo zresztą postępują wierni, pielgrzymi, związkowcy na manifestacji itd...

Palikot – jak nie urok, to sraczka

07 października 2011 r. Dział: Publicystyka
Jak uczy nas wieloletnie doświadczenie, kampania przedwyborcza miesza, na co dzień wydawałoby się inteligentnym ludziom w głowach. Ostatnio szczególnym objawem politycznego debilizmu jest udzielnie przez niektórych i niektóre przedstawicielki lewicy poparcia dla partii Palikota. Kilka wyświechtanych antyklerykalnych frazesów i werbalne poparcie dla lesbijek i gejów wystarczyło, aby zaczęto poważnie traktować tego politycznego celebrytę. Tym sposobem liberalno-lewicowa inteligencja chce zniżyć się do poziomu nastoletnich fanek i fanów Dody, którzy w swoim uwielbieniu dla gwiazdy przynajmniej nie ukrywają, że generowane jest ono przez gruczoły.

Palikot, który w którymś momencie został okrzyknięty przedstawicielem „lewego skrzydła” PO, był zawsze sztandarową postacią w wojnie z Kaczyńskimi. Swoją tożsamość budował w oparciu o organiczną niechęć części elektoratu PO (i SLD) do PiS i po części Kościoła Katolickiego. Wykorzystał bezwzględnie tę aurę, aby wypromować się jako polityk, który wraz ze swoją nową partią, dziś ma dużą szansę wejść do sejmu. Z drugiej strony Palikot, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, nie odwołuje się do żadnego szerszego ruchu, który za cel miałby np. ograniczenie roli kościoła w życiu politycznym i gospodarczym. Wystarczy mu kilka skandalizujących wypowiedzi i umieszczenie loga antyklerykalnego pisma „Fakty i Mity” w witrynie swojego bloga, aby poprowadzić własną krucjatę przy wtórze pieśni innego celebryty - Darskiego. Dodatkowo zdołał przekonać do kandydowania ze swojej listy co bardziej znanych przedstawicieli środowisk gejowskich i feministycznych, aby z kolei pokazać swoją obyczajową i kulturową otwartość. Podejrzewam, że bardziej na złość Kaczyńskiemu, niż z własnych przekonań i preferencji. Równolegle liberalnym przedsiębiorcom obiecuje podatek liniowy. Ot i cała tajemnica sukcesu politycznego. No może jeszcze dodajmy - na końcu, ale nie najmniej ważne - pieniądze, bo jak wiadomo na ich brak Palikot nie narzeka. Wpompowanie w kampanię odpowiednich funduszy wydało owoc w postaci szansy na samodzielne przekroczenie progu wyborczego.
Początek jesieni zazwyczaj niesie ze sobą ogólne osłabienie organizmu. Stajemy się słabsi, dni są coraz krótsze, pogoda coraz gorsza, do wiosny daleko… i do tego te twarze… Smutne twarze na plakatach i bilbordach, które zakryły większą część naszych ulic.

Kandydatki oraz kandydaci na posłów/senatorów spoglądają na nas ukradkiem przez cały dzień. Towarzyszą nam w czasie jazdy po ulicach, zerkają na nas w czasie spacerów… lecz smutni są, wisząc samotnie na latarniach czy słupach. Na całe szczęście są ludzie, którzy postanowili to zmienić. Dniem i nocą (głównie nocą), z farbkami w ręku, urozmaicają wizerunki „naszych” kandydatów. Ich praca na rzecz poprawy społecznego poczucia humoru oraz nastroju nie może zostać niedoceniona!

Federacja Anarchistyczna Kraków, chcąc wyrazić uznanie dla spontanicznych artystów ogłasza konkurs z nagrodami!

Oto zasady:

Widziałeś na ulicy urozmaicony plakat/bilbord kogoś kandydującego do parlamentu? Zrób zdjęcie i wrzuć na profil akcji (nie zapomnij podać namiarów, gdzie odszukać dziełohttp://www.facebook.com/event.php?eid=163154543772535). Im więcej „Lubię to” pod twoim zdjęciem, tym większe masz szansę na wygranie nagród książkowych. Zapraszamy do akcji! Aparaty w dłoń!

Rozwiązanie konkursu w dniu ogłoszenia wyników wyborów (zrobimy nieco konkurencji;).

Chwała rządowi , chwała dzielnym politykom.
Zbliżają się wybory  - święto demokracji. Kandydaci prezentują swe programy, prowadzą debaty spierają się z troską jak, przeprowadzić kraj przez nadciągające burze. Najlepsi z spośród nas odważnie sięgają po brzemię odpowiedzialności , gotowi poświecić czas, życie i zdrowie w służbie publicznej.

Nie trzeba żadnych cudzysłowowy by poczuć fałsz i groteskowość powyższego opisu.


Śmierć mitu albo życie po śmierci.

Nawet większość z tych którzy głosują nie wierzy w żaden pozytywny mit demokracji w zamian tego usłyszymy tezy o mniejszym złu , zwalczaniu czarnogrodu lub dla odmiany o ruskich i niemieckich agentach.  Ostateczny krach (?) systemu reprezentacji i przedstawicielstwa jest powszechnie odczuwany i żadne zganianie tego na ordynacje proporcjonalną a nie większościową jak to ma miejsce w menstrimowych mediach tego nie przysłoni. Mimo tego ze kraj nasz jest tzw „młodą demokracją” mimo to rozczarowanie nią nie przebiega stopniowo  - szybko osiągnęło obecny poziom utrzymując z lekkimi wahaniami jeden z najwyższych poziomów absencji wyborczej w europie. Ludzie nie głosują na prawice i lewice i ich skrajne wersje nie dlatego ze nie mają poglądów. Nie mają poglądów i nie głosują dlatego ze ani głosowanie ani poglądy nie przekładają się na ich życie, posiadanie zaś poglądów politycznych czy spójnego światopoglądu nie przynosi żadnego pożytku – w pewnym więc sensie ludzie ci są   jak dzieci i tak się tez czują. Jest z tym jak z umiejętnością chodzenia i biegania – zupełnie nie przydatna dla kogoś kto został pozbawiony przestrzeni i 3 wymiaru.

Demokracja przedstawicielska ogranicza nasz wpływ na otaczającą rzeczywistość - społeczeństwo w takim układzie sił nie jest podmiotem, a przedmiotem władzy. Tutaj rządzą politycy, a nie obywatele. To politycy ustalają, co ma być realizowane, bez większego kontaktu z wyborcami.

Ci, po szopce wyborczej i nielicznymi referendami, zostają odsunięci, zredukowani do roli widzów. Wybierany w powszechnych wyborach reprezentant nie reprezentuje woli swoich wyborców, a jedynie wolę własną. Brak nad nim dalszej kontroli, liczne przywileje i spora gaża, liczne zapośredniczenia rozmywające odpowiedzialność (zarówno rządzonych jak rządzących), powodują jego alienację, czyli odcięcie się od wyborców i zwrócenie się przeciwko nim. Społeczeństwo i władza jawią się sobie jako obce i wrogie. Władza ludu, demokracja są wciąż postulatami i to rewolucyjnymi, postulatami, które domagają się radykalnej przebudowy stosunków społecznych.

W ludziach istnieje naturalna skłonność do pójścia na łatwiznę. W polityce chcieliby np., by przyszedł ktoś, kto zrobi porządek i w ogóle zrobi im dobrze. Jak to osiągnąć? Najlepiej wybrać kogoś "dobrego". Oczywiście w polityce nikt taki nie istnieje, stąd najczęściej wybory polegają na głosowaniu przeciw tym, których nie lubimy - popieramy dowolną a strawną dla nas opcję mającą realne szanse na sukces, byle tylko nie dopuścić do koryta kogoś jeszcze gorszego. Dlaczego nie może istnieć nikt, kto byłby dobry?

To wynika z natury władzy, której celem jest panowanie nad innymi we własnym interesie, jak i tego, w jaki sposób się ją wyłania. W wyborach zaistnieć mogą tylko ci, którzy mają jakieś możliwości, poczynając od sfinansowania samego istnienia partii (niestety, w Polsce można głosować tylko na partie, a nie na ludzi, więc z listą partyjną mogą przejść przeróżne kanalie, które w normalnych warunkach nie zdobyłyby nawet jednego głosu, a i wśród partii liczą się tylko te wielkie, które zdobędą 5% w skali kraju i choćby w danej miejscowości nie zdobyły żadnego głosu a ich przeciwnicy wszystkie, to i tak dojdzie do władzy ta partia, która ma silną ogólnopolską strukturę, a to kosztuje), trzeba zapłacić za lokale, gazety itp., a w czasie wyborów za festyny z kiełbasą wyborczą czy plakaty i czas antenowy w RTV.

Skąd biorą się na to pieniądze?

Oczywiście nie ze składek, a głównie z dotacji państwowych i od sponsorów prywatnych. Wiadomo, że to nie ogół decyduje, jaką partię chce sfinansować, jaka partia dzięki zaistnieniu w mediach ma większe szanse przebicia, a więc i zwycięstwa w wyborach. Decydują o tym ci, co mają wielkie pieniądze (i media). A skoro dzięki nim poseł może dorwać się do koryta (naszych pieniędzy z podatków, na których wydatkowanie to on, a nie my, będzie miał wpływ), zrobi wszystko, aby przypodobać się sponsorom i będzie działał w ich, a nie społeczeństwa, interesie. Czy można to jakoś zmienić? Nie jest to proste, ale i nie jest niemożliwe. Tylko sponsorem musiałoby być nie paru bogaczy czy obce koncerny, ale całe społeczeństwo, a przynajmniej jego większa część, ta (wg badań opinii publicznej to 80% ogółu), która dziś czuje, że nie ma na nic wpływu. Jeśli działacze społeczni będą zależni od poparcia (głosów i kasy) mas, czyli każdego z nas, będą działać w naszym imieniu. Ale do tego trzeba wielkiej mobilizacji, zorganizowania się na poziomie "Solidarności" w '80/81. Tylko, czy warto wówczas, jeśli uda nam się zorganizować tak jak wtedy, powierzać swój los komukolwiek, choćby i działaczom społecznym? Przecież już raz daliśmy się oszukać, kiedy w '89 druga "Solidarność" (ta "z dużej litery i w cudzysłowie", jak mówi znane powiedzenie) sprzedała nas za stołki komunie, chroniąc potem kolejne rządy przed słusznym gniewem społeczeństwa, robiąc za parasol władzy (nawet na wyborczych plakatach się to pojawiło, parasol z napisem "Solidarność" jako wyrazisty symbol roli, jaką przypisał sobie związek powstały z nadania Wałęsy, a nie z oddolnych wyborów). Lepiej zamiast iść na wybory pilnować wszystkiego z poziomu solidarnego społeczeństwa zorganizowanego w swych zakładach, uczelniach, osiedlach, stowarzyszeniach etc. Gdyby "Solidarność" zamiast wchodzić w układy z władzą ograniczyła się do patrzenia jej na ręce, nie byłoby dziś tylu sprzedanych i zrujnowanych zakładów, takiego bezrobocia i biedy, jaką widzimy wokół.

Przez wieki tysiące ludzi walczyły i umierały za prawo do głosu w wolnych wyborach. Od walk o niepodległość, przez kobiecy ruch sufrażystek, po walkę przeciw apartheidowi, prawo głosu było postrzegane jako konieczna część wolności. Przed powszechnym przyjęciem w świecie prawa glosowania   przywódcy państw byli wybierani przez klasy panujące, bogaczy i Kościół, lub byli wyznaczeni przez elity rządzące. Dlaczego więc, po zwycięstwie takiego ważnego prawa, anarchiści mówią, że nie powinniśmy chodzić głosować?

Większa część ludzi na całym świecie to klasa pracująca. Musimy sprzedawać naszą pracę w zamian za środki do życia; nie możemy marzyć o dochodach z firm itp. jak bogata mniejszość. Kiedy prawo do głosowania zaczęło się rozszerzać, w połowie ubiegłego wieku, bogaci bali się, że biedni (czytaj - każdy z nich) użyją tego "narzędzia" do zmiany podziału bogactwa narodowego, co doprowadziłoby do zmiany społeczeństwa na sprawiedliwe.

Cobbet, jeden z liderów ruchu Charitas (m.in. opowiadał się za powszechnym prawem głosu dla kobiet), mówił, że chce prawa głosu dla klasy pracującej, "ponieważ może zrobić coś dobrego, coś, co zmieni naszą sytuację... nie dla zaspokojenia żadnej abstrakcyjnej...zachcianki." Dlatego właśnie ludzie walczyli o prawo głosu. Chcieli równego głosu w rządzeniu krajem, aby mieć równy udział w bogactwie narodowym.

Demokracja, współczesna święta krowa świata, przechodzi kryzys. A kryzys ten jest jednym z głębszych. Każde okrucieństwo jest dokonywane w imię demokracji. System ten stał się wydrążonym jak piękna muszelka, bez żadnej zawartości i znaczenia. Może być wszystkim czym chcesz. 'Demokracja jest wolną światową nierządnicą, chętną do przystrajania się, rozbierania się, do usatysfakcjonowania wszystkich możliwych gustów, dostępna do użycia i nadużycia'.

To słowa Arundhati Roy, hinduskiej obrończyni praw człowieka i antyglobalistki, wypowiedziane w maju 2003. Cóż, ciekawe że zaledwie kilkanaście lat po obwieszczeniu ostatecznego zwycięstwa demokracji wszyscy wokół mówią o jej kryzysie lub nawet zgonie. Pierwszym symptomem upadku ma być traktowanie polityki i samej demokracji w kategoriach porozumienia biznesowego. Drugim globalna modyfikacja technik władzy. Jej cechą wyróżniającą jest koncentracja władzy w rękach władz wykonawczych (które mają coraz większe uprawnienia) kosztem organów wybieralnych i samych wyborców. Opinie tych ostatnich są coraz mniej istotne w determinowaniu najważniejszych wyborów. Stąd biorą się propozycje nazwania nowej epoki mianem postdemokracji. Funkcjonuje również inna opinia. Wedle niej, system o którym mówimy nigdy demokratyczny ani wolnościowy nie był, więc wszystkie żale kierowane są pod niewłaściwy adres. Powstał cały katalog zarzutów wobec instytucji przedstawicielskich: sprzyjanie apatii społecznej oraz nieumiejętność zaspokojenia żądań obywateli. Mają one być niewystarczające do uniknięcia nadużyć władzy i przeszkadzać w wykształceniu się kryteriów przejrzystości w procesach decyzyjnych.

Ze zgrozą przyglądam się obecnej kampanii wyborczej: koncerty, skandujący politycy zapewniający, że są jedynymi, wybranymi przez Boga albo Rozum (tylko Romero, Jedyna i niepowtarzalna, Roooomero! - najkrótsze streszczenie programu), balansujący w rytmach hitów, otoczeni wynajętymi modelkami, obwożący się samochodami i nawzajem się zagłuszający, wciskający ulotki, a gdy ktoś się o coś pyta, to udają, że nie słyszą, albo kiwają potakująco głową - dziś się z wami zgadzamy, tak ma pan rację, może koszulkę; i tu proszę skreślić - i następny. Kakofonia tandety, pstrokacizna ukrywająca jałowość.

To politycy, więc można im wybaczyć. W końcu czego się po nich spodziewać? Ludzie  wychodzili stamtąd zniesmaczeni. Zatrzymywali się koło stoiska z bojkotem wyborów i pozdrawiali. Rozmawiali o swoich problemach i tym, co by mogło być zamiast tej szopki. Niestety, ta szopka ma i swoich propagandzistów, którzy są na tyle podli, że nie cofną się i przed obrażaniem tych, co przejrzeli i nie ufają już politykom. Rozpowszechniają te pieski salonowe informacji, że kiepska frekwencja jest wynikiem niskiej świadomości obywatelskiej, że to z reguły ludzie bez papierka uniwersyteckiego nie głosują, jakby procent absolwentów szkół wyższych stanowił znaczną część populacji. Sprawiło to, że postanowiłem przyjrzeć się bliżej temu, co ci krzykacze zwą obywatelem i jego obowiązkami.

Jeśli muszę utrzymywać posłów z moich podatków, to wybieranie złodzieja, który będzie mnie okradał, to dla mnie za duża perwersja.

Przedsiębiorca, lat 40

Nie idę na wybory z kilku powodów: po pierwsze to nie mam zwyczaju, po drugie - nie znam żadnego z kandydatów tak dobrze, aby mu zaufać. Na koniec nie lubię, żeby ktoś mną rządził, wiem, że i tak będzie, ale ja do tego ręki nie przyłożę.

Tłumaczka przysięgła, lat 38

Bo chcą być wybrani Ci, którzy niesamowicie się skompromitowali, a to znaczy, że nic się nie zmieni.

Księgowa, lat 31

Nie poczuwam się do tego, by przez swój oddany głos mógł wciągnąć się w brudne zagrywki polityków. Wolę sam decydować o swoim życiu i glos zatrzymać dla siebie, a czas zmarnowany przy urnie wyborczej lepiej wykorzystać np. w gronie znajomych.

Technolog, lat 26

Bo mam problemy z wyborem. Nigdy nie mogę się zdecydować między kilkoma alternatywnymi rzeczami, więc jeśli nie mogę wziąć wszystkiego - rezygnuję. Chcę mieć bezpośredni wpływ na sytuację na moim podwórku, system uczestnictwa we władzy poprzez swoich przedstawicieli (szczególnie tak trefny jak u nas) mnie nie interesuje.

Lekarz, lat 36

Pomimo kampanii nawołującej do udziału w głosowaniu prowadzonej przez rząd, partie, kościół, mass media, gdzie nie głosujących porównywano do buraków, prymitywów i głupków, frekwencja była niska. Próbowano - bez większego powodzenia - wykazać, że oddanie od czasu do czasu głosu na jakiegoś przedstawiciela politycznej nomenklatury, jest przejawem większej aktywności obywatelskiej, niż świadoma odmowa uczestnictwa w tej parodii demokracji.

Być może udało się kogoś przekonać, ale - pomimo tej presji  - większość społeczeństwa wybory olała. O około 3,3 mln. więcej Polaków niż ostatnio postanowiło nie głosować w I turze wyborów prezydenckich. Frekwencja wyniosła poniżej 50%, kiedy pięć lat temu było to 61%.

Państwo z tytułu wyborów poniosło koszty idące w setki miliony złotych (wybory prezydenckie i parlamentarne kosztują ponad 200 mln złotych; tylko kampania PiS i PO kosztowała ponad 50 mln złotych). Jestem zwolennikiem poglądu, że na demokracji nie warto oszczędzać, ale te pieniądze wydano nie na upodmiotowienie społeczeństwa, ale na legitymizację istniejącego od ponad 15 lat układu politycznego. Tymczasem pomimo tych wszystkich środków, wybory ujawniły pogłębiającą się alienację władzy od społeczeństwa. Elity polityczne i wtórujące im media, aby zracjonalizować sobie ten prosty fakt, sięgały po najbardziej nawet nieprawdopodobne uzasadnienia (np. "wszystkiemu winny jest Kwaśniewski"), aby tylko nie dojść do wniosku, że ten system sprawowania władzy chyli się ku swojemu ostatecznemu końcowi.

Ponad 50 procent Polaków poszło głosować w ostatnich wyborach parlamentarnych. Zdecydowanie więcej niż dwa lata temu. Trudno się dziwić, skoro przyjęli taką dawkę adrenaliny prosto w żyły. Postawiłaby ona na nogi nawet trupa. "Niepełnosprawność - pisała na swoich internetowych stronach jedna z ogólnopolskich stacji telewizyjnych - nie zwalnia z obowiązku głosowania". Czy także niepełnosprawność umysłowa?

Media uczyniły wszystko, żeby przedstawić głosowanie jako wydarzenie epokowe, nadać mu odpowiedniego dramatyzmu i przyciągnąć miliony ludzi do odbiorników. Odegrano spektakl i odniesiono spory sukces. Pobito rekordy oglądalności. Wszyscy zgodnym głosem namawiali do głosowania: politycy, kościół, artyści. Wszelkie pytania po co głosować, uznano za głupie lub obelżywe. Wszelkie skargi, ze nie ma na kogo głosować - jako przejaw małostkowości albo zbytecznej politycznej pedanterii. Że skutecznie w kampanii pominięto najważniejsze pytania? Skoro bohaterowie obsadzeni w głównych rolach, nie różnili się w ocenach, to czy sens miało prowokować dyskusje? No fakt - po co? Wojskowa obecność w Iraku i Afganistanie (zagłosuję jeszcze raz na morderców), stosunek do prokapitalistycznych reform (zagłosuję jeszcze raz na burżujów), a przede wszystkim ocena polskiej demokracji parlamentarnej (zagłosuję jeszcze raz na skorumpowanych polityków). We wszystkich tych punktach panowała zdumiewająca jednomyślność - "idź i spełnij swój obywatelski obowiązek".

Strajk wyborców

20 września 2011 r. Dział: Federacja Anarchistyczna

Pewna rzecz od dawna mnie zdumiewa, rzekłbym nawet, że wprawia mnie w osłupienie: jak to się dzieje, że w chwili, gdy piszę te słowa - po niezliczonych a smutnych wydarzeniach, których byliśmy świadkami, po tych wszystkich codziennych skandalach, które nawiedzają naszą ukochaną Francję (jak mawiają członkowie komisji budżetowej) - nadal istnieją wyborcy, ba, że może wciąż istnieć choćby jeden wyborca, owo zwierzę nieracjonalne, nieorganiczne, nieprawdopodobne, które godzi się oderwać od swoich zajęć, marzeń czy przyjemnostek, ażeby pójść zagłosować na kogoś lub za czymś? Najsubtelniejszy filozof dostałby pomieszania zmysłów, gdyby tylko spróbował się pochylić nad tym tajemniczym zjawiskiem. Kiedy pojawi się jakiś nowy Balzak, który przedstawi nam fizjologię współczesnego wyborcy? Kiedy zjawi się nowy Charcot, który objaśni nam anatomię i psychikę tego nieuleczalnego szaleńca? Wyczekujemy ich

Rozumiem, że oszust zawsze znajdzie łatwowierne ofiary, Cenzura obrońców, Opera Komiczna dilettanti, "Le Constitutionnel" abonentów, pan Carnot malarzy, którzy będą sławić jego tryumfalny, choć cokolwiek sztywny wjazd do pewnego langwedockiego grodu; rozumiem pana Chantavoine'a, który, niczym się nie zrażając, szlifuje swoje rymy; wszystko rozumiem. Ale to, że jakiś poseł lub senator, prezydent Republiki albo inny członek tego osobliwego bractwa żartownisiów łaknących stanowisk, spotyka na swojej drodze wyborcę, to znaczy istotę fantazmatyczną, nieoczekiwanego męczennika, który karmi go swoim chlebem, odziewa swoją wełną, tuczy swoją pracą, wzbogaca swymi pieniędzmi, nie mogąc oczekiwać, w zamian za te wszystkie szczodrobliwe dary, niczego prócz ciosów pałką w czerep, kopniaków w zadek, nie mówiąc już o kulach, które przeszyją mu pierś, doprawdy wykracza poza, już i tak pesymistyczne, wyobrażenie jakie żywiłem dotychczas na temat ludzkiej głupoty w ogólności, a francuskiej głupoty w szczególności, naszej umiłowanej i nieśmiertelnej głupoty, o, patrioto!

Politycy fundują nam kolejne, przedterminowe, wybory parlamentarne. To znak, że poprzednie, dwa lata temu, na które wydano setki milionów złotych, nie dały stabilnej większości. W 2005 roku wybory prezydenckie i parlamentarne kosztowały ponad 200 mln złotych, a kampania wyborcza tylko dwóch największych partii PiS i PO, kosztowała ponad 50 mln złotych i była ostatecznie także finansowana z budżetu państwa.

Tymczasem pomimo tych wszystkich środków, poprzednie wybory ujawniły pogłębiającą się przepaść pomiędzy władzą i społeczeństwem. Tylko 40 procent uprawnionych do głosowania (najmniej od 1989 roku) wzięło udział w wyborach parlamentarnych. Większość nie widziała sensu głosowania na zdeprawowane i skompromitowane elity polityczne. Słuszną okazała się teza, że wybory nic nie zmieniają. Dziś, po dwóch latach, trzeba powtórzyć głosowanie, które z pewnością znowu nic nie zmieni, ale za to będzie kosztować kolejnych kilkaset milionów złotych.

Za każdym razem kiedy w centrum uwagi stają wybory, pojawia się także kwestia ich bojkotu. To normalne, bowiem od momentu pojawienia się instytucji powszechnych wyborów część społeczeństwa nie bierze w nich udziału, z różnych przyczyn: osobistych, światopoglądowych, politycznych, etc. Więcej niż masowy (już np. ponad 80 proc.) udział w wyborach jest traktowany ze słuszną podejrzliwością i najczęściej ma miejsce w systemach autorytarnych. Świadczy najczęściej o tym, że wybory są fałszowane. Zatem bojkot, odmowa głosowania, wbrew niektórym opiniom, jest rzeczą zupełnie naturalną. Przynajmniej tak samo jak udział w głosowaniu. Ustawowe przymuszanie do głosowania (np. Belgia) jest gwałtem. Podobnie zresztą jak natarczywa agitacja na rzecz uczestnictwa w wyborach, zwłaszcza prowadzona przez instytucje państwowe i za podatki również tych osób, które w wyborach uczestniczyć nie chcą. To argument pierwszy.

Strona 1 z 2