Kryzys unaocznił pozorny i kliencki charakter rozwoju wielu gospodarek Unii. Portugalia, Hiszpania, Grecja – wraz z pęknięciem bańki w nieruchomościach, zastopowaniu rozpasanej konsumpcji – w tym turystyki – ukazała gospodarki, w których nie wiadomo co zrobić z dużą częścią populacji i czym zastąpić brakujące dochody w budżecie. Nic dziwnego więc, że te rzesze „niepotrzebnych” lub tych, którzy w każdej chwili nimi mogą się stać, wychodzą na ulice. Jednak tym co hamuje prawdziwie rewolucyjny zapał nie są siły policyjne ale pozostałości państwa opiekuńczego – zasiłki, stypendia, dopłaty. To prawdziwy hamulec który każe rękę zaciśniętą w pieść schować do kieszeni. Póki więc budżety tych państw jakoś się domykają, póty możemy być spokojni: żadnej rewolucji nie będzie. Ponoć niedługo ma wejść w Hiszpanii w życie ustawa ograniczająca prawo do zasiłku do roku czasu (coś co my znamy od początku pojawienia się bezrobocia). Tymczasem następuje jednak wyraźne wychylenie zapatrywań politycznych na prawo. Portugalia i Hiszpania to kraje, gdzie ich imperialna przeszłość jest tylko częścią zakurzonej historii.
Odmiennie należy spoglądać na blisko pół miliona protestujących Londynie. Wielka Brytania to kraj, który mimo że formalnie pozbył się koloni, nie utracił jednak swych wpływów. Londyn należy do jednych z największych centrów finansowych świata. I tu właśnie demonstranci napiętnowali nierzetelność korporacji, w tym Tesco, które unikają płacenia podatków, transferując aktywa do rajów podatkowych. Faktycznie walczyli o utrzymanie całkiem sporych pozostałości państwa opiekuńczego (o czym wie każdy, kto ma znajomych lub rodzinę na emigracji) i jego powrót w większym zakresie. Rzecz to naprawdę frapująca w kraju, gdzie takie podmioty jak Tesco unikają płacenia podatków, korzystają z ulg a w bilansach wykazują straty. Dla nas istotne są zmiany, jakie nastąpiły w zachowaniu wielkiego kapitału. Do tej pory londyńskie City wciągało, niczym wielki wir, ogromne ilości kapitału. Teraz ten zaczyna powoli od niego odchodzić. Bankowość, wraz z giełdą, jest jednym z głównych twórców PKB Wielkiej Brytanii. Gdzież bowiem dziś są brytyjskie stocznie, przędzalnie, kopalnie, huty? Czy więc prawdziwa rewolucja nie zmiotła by tej giełdy i sektora bankowego w niebyt? Czy więc należy się spodziewać rewolucji która przyniosła by pogorszenie warunków życia jej sprawców? Jeśli więc kiedyś jakieś społeczeństwo dokona rewolucji godzącej w jej bezpośrednie interesy, będzie to z pewnością dowód na jego wielkość. Tymczasem jednak nie należy się raczej tego spodziewać. W przeciwieństwie do angielskich demonstrantów, którzy byli rozeźleni wyprowadzeniem kapitału Tesco, my możemy spoglądać na to jako objaw słabnącej siły systemu i słabnięcia dotychczasowych światowych potęg. Jeżeli więc w wyniku kryzysu ten mechanizm osłabnie, to my i inni mieszkańcy krajów peryferyjnych powinniśmy być z tego zadowoleni.
Co więc realnie oznacza ten protest? Ano niewiele więcej, niż żądanie w starożytnym Rzymie: „chleba i igrzysk”. Ilekroć zaś głos ten się rozlegał tylekroć legiony rzymskie przekraczały granice imperium. I to właśnie może tłumaczyć wielką ochotę z jaką Francja i Wielka Brytania udzieliła pomocy libijskim powstańcom – i to nie oddanie dla praw człowieka, a uwielbienie dla bogactw, jakie kryje Libia, jest głównym motywem działania. My i inne kraje „nowej Unii” jesteśmy w niezrozumiałej wciąż dla nas sytuacji: z jednej strony kraje te ulegają de-industrializacji, z drugiej na ich miejsce nie wchodzą w wystarczającej ilości żadne obiecywane czyste i nowoczesne technologie. Wpływ Zachodu nie owocuje żadnym widocznym postępem. Z nim bowiem, poza retoryką o „wartościach Zachodu”, nie łączy nas żaden realny interes. Problemy społeczne łagodzi się przy pomocy emigracji, znikają całe setki tysięcy pracowników, a mimo to wciąż podstawowym problemem jest bezrobocie, zaś na coraz większe rzesze emerytów musi pracować coraz bardziej kurcząca się gospodarka. Powstały wielkie dysproporcje społeczne i obszary biedy, przy jednoczesnym niewątpliwym sukcesie systemu w wytworzeniu klasy średniej(?) — swojej społecznej podpory; wąskiej, acz wystarczającej do utrzymania władzy. Mocno zindoktrynowanej i odseparowanej od reszty społeczeństwa, jednocześnie młodej historycznie, bo w większości nie starszej niż wiek transformacji ustrojowej. Uzależnionej od kredytów i kursów walut. Ciesząca się swą pozycją przede wszystkim dzięki obsłudze masy upadłościowej, której i reprodukcja międzypokoleniowa jest mniej niż mało realna. Wydaje się więc, że wystarczy jeszcze niewielkie pogłębienie kryzysu by wyrwać ich z ciepłych foteli sprzed telewizorów i komputerów pod zimny prysznic panicznego i całkiem uzasadnionego strachu o przyszłość.
Teraz bowiem – w czasach kryzysu i destabilizacji systemu – decyduje się, czy kraj taki jak nasz (ale i inne które nie pełnią wiodącej roli w europejskiej gospodarce) zostanie ekonomicznie zredukowany do kilkunastomilionowego rynku, tworząc z reszty populacji rezerwową „armię pracy”, czego najlepszą analogią jest rola, jaką Meksyk pełni w gospodarce USA – i na ile ten system zdoła się przeobrazić, utrwalić i ustabilizować.
Tak, jak wiek XX został ukształtowany przez rewolucję w peryferyjnych Rosji i Chinach, tak i dzisiaj przyszłość zostanie ukształtowana na peryferiach. Dlatego tam, czyli także wokół siebie, powinniśmy przede wszystkim spoglądać i szukać sojuszników. Jednakie bowiem sprawy nasze jak protestujących w Kairze i Damaszku. Sami bowiem tą zależną peryferią jesteśmy.